Kiedy 13 grudnia 1981 roku reżim komunistycznego generała Wojciecha Jaruzelskiego wprowadził w kraju tzw. stan wojenny Przemysław Gintrowski nie miał żadnej wątpliwości, że musi zaangażować się w podziemne życie kulturalne. – Uznałem to za swój moralny obowiązek – przyznał po latach w jednej z naszych rozmów. Chociaż oficjalnie kultura zeszła do podziemia nie przeszkadzało to Gintrowskiemu zająć pozycji narodowego barda uznając, że należy zademonstrować publicznie swoją wściekłość wobec stanu wojennego i szarej rzeczywistości narzuconej Polakom siłą zomowskiej pałki pod nadzorem radzieckiego brata. – Pierwszy mój koncert w stanie wojennym odbył się w prywatnym domu pod Warszawą, w Komorowie. Może było nas 50 osób, ale atmosfera była wspaniała. Czułem, że jestem potrzebny by piosenką dodać ducha, którego komuniści nie będą mogli nigdy zdławić – wspominał bard dodając: – Nie działały wówczas telefony, więc ktoś przyjeżdżał do mnie gdzieś w środku dnia i mówił: Przemek, za kilka godzin koncert. Pakował gitarę, nuty i jechał do Podkowy Leśnej, albo na Żoliborz bądź Ursynów, by jednego dnia zagrać dwa albo trzy koncerty w mieszkaniach prywatnych, willach a nawet i w kościołach.

Barbara ma dzisiaj 61 lat. Miała szczęście w swoim życiu być na takim koncercie w prywatnym domu pod Warszawą, a właściwie garażu zaaranżowanym pośpieszne na salkę koncertową. – To było chyba w lutym 1982 roku. Moja przyjaciółka dała mi cynk, że u jej krewnych w Józefowie odbędzie się koncert  solidarnościowy, Nie powiedziała kto wystąpi. Kiedy przyjechałam razem z nią na miejsce okazało się, że w garażu było już gdzieś z ponad 30 osób a artystą, który dał koncert był Przemysław Gintrowski, którego znałam z czasów kiedy przed wybuchem stanu wojennego śpiewał razem z Jackiem Kaczmarskim. Atmosfera tego koncertu była niezwykła. Każdy z nas w mig odczytywał każdą aluzję, każde słowo, które było takim artystycznym wyrazem sprzeciwu wobec komunistów i oprawców. Po każdej piosence oklaskom nie było końca. Człowiek wychodził z takiego koncertu umocniony wiarą, że WRONA faktycznie orła nie pokona, że Solidarność musi zwyciężyć. To było jedno z moich ważniejszych przeżyć stanu wojennego – wspomina.

– Po jakimś czasie pani Hanna Skarżanka, znana aktorka i  ksiądz Andrzej Przekaziński, który był dyrektorem warszawskiego Muzeum Archidiecezji, zaczęli organizować w tym Muzeum spotkania artystów z publicznością. I ja też tam trafiłem i zacząłem w tej sali Muzeum koncertować. Pamiętam, że w sali, która była w sumie na 300 osób potrafiło przyjść na koncert nawet i 500 odważnych w sumie ludzi, bo pod muzeum  milicjanci ustawiali suki, a esbecy błyskali aparatami fotograficznymi. – wspomina tamtą atmosferę Gintrowski.

W pierwszym okresie stanu wojennego koncerty Gintrowskiego były oparte głównie na piosenkach z programu „Pamiątki”, które wykonywał wraz ze Zbigniewem Łapińskim. Ten program ukazał się później na kasetach w drugim obiegu a jego zarejestrowanie było możliwe dzięki Januszowi Zaorskiemu, reżyserowi filmu „Matka Królów” do którego muzykę skomponował Gintrowski. – Byliśmy sąsiadami, przyjaźniliśmy się. A przede wszystkim wspólnie nagrywaliśmy nielegalnie jego utwory. Raz było to u mnie w domu, chyba w 1980 roku – cały koncert na dwie gitary, wraz z Jackiem Kaczmarskim. Filmowiec Jacek Petrycki i dźwiękowiec Małgorzata Jaworska przynieśli z Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych profesjonalny sprzęt nagrywający, myśmy z tego zrobili kasety. Ale cóż, szewc bez butów chodzi – w grudniu 1981 roku oddałem te kasety Agnieszce Holland, która wtedy wyjeżdżała do Szwecji i miała te taśmy powielić – no i sam ich nie mam. Potem, właśnie przy okazji nagrywania muzyki do „Matki Królów” w studiu telewizyjnym w Warszawie, kiedy wszyscy już poszli i został tylko jeden dźwiękowiec, zdążyliśmy do rana nagrać płytę Przemka. Najciemniej okazało się pod latarnią – żaden esbek nie wpadł na to, że tak bezczelnie, na państwowym sprzęcie, można nagrać zakazaną muzykę – wspominał po latach Janusz Zaorski

Na wspomniane „Pamiątki” złożyły się piosenki do tekstów Jacka Kaczmarskiego, Zbigniewa Herberta i Marka Tercza. A były to: „Prolog” ,„Wigilia na Syberii” ,„Autoportret Witkacego” ,„Dylemat”,„Targ”,„Czerwony autobus”,„Przesłuchanie anioła”,„Dokąd nas zaprowadzisz Panie”,„Posiłek”, „Potęga smaku”,„Dzieci Hioba”,„Pieśń o śnie”,„Ornamentatorzy”,„Osły i ludzie”, „A my nie chcemy uciekać stąd” , „Jeszcze dzień”, „Powrót”, „Epilog”.

„Pamiątki” to był program o historii. Można ją w tych piosenkach odczytywać dosłownie, przypisując do konkretnych lat i wydarzeń. Jeśli jednak jest prawdą, że historia zwykła się powtarzać, program nie stanie się własnością okresu, ironicznie dziś określanego, martyrologicznym – wspominał artysta.

Drugi podziemny program Gintrowskiego zatytułowany „Raport z oblężonego miasta” powstał w 1983 roku. Bard wykorzystał do tego programu  wiersze  Zbigniewa Herberta, Lothara Herbsta, Ryszarda Holzera, Mieczysława Jastruna, Tomasza Jastruna, Jacka Kaczmarskiego i Leszka Szarugi. To co łączy oba programy, czyli „Pamiątki” i „Raport z oblężonego miasta” to fakt, że oba zostały utrwalone  w podobnie nieoficjalny sposób, z tym, że „Raport” udało się nagrać w studio warszawskiej Akademii Muzycznej im. F. Chopina przy pomocy Jacka Szymańskiego. I od razu programy te stały się prawdziwym hitem drugiego obiegu rozchodząc się w wielotysięcznych egzemplarzach a piosenki śpiewano chociażby na prywatkach podziemnych i pielgrzymkach na Jasną Górę.

Ale warto w tym momencie wspomnieć o pewnej piosence, która była wykonywana przez barda podczas jego koncertów w czasie stanu wojennego ( często pełniąc rolę „piosenki na bis”), a która nigdy nie znalazła swojego oficjalnego miejsca na płytach. Była jednak piosenką szczególną ze względu na duchową więź pokolenia powstańców styczniowych z pokoleniem stanu wojennego. W ekspresyjnym wykonaniu Przemysława Gintrowskiego była czymś w rodzaju manifestu walki podziemnej, choć trzeba tu zastrzec – że nie chodzi o walkę zbrojną lecz walkę ducha.

 „Zgasły dla nas nadziei promienie
Zanim zorza zaświeci nam blada
Stańmy jako upiorów gromada
We krwi wrogów nasyćmy pragnienie”

Takimi słowami rozpoczyna się jedna z bardziej popularnych pieśni w czasie powstania styczniowego. Jedne źródła podają, że jej autorem jest Leon Kapliński, malarz, pisarz i dziennikarz, uczestnik spisków przeciwko caratowi, który był także zaprzyjaźniony z Janem Matejką i Cyprianem Kamilem Norwidem. Czasem jako autora wymienia się z kolei poetę Edmunda Wasilewskiego związanego z Krakowem. Muzyka oparta jest na melodii arii z opery Gaetana Donizettiego „Lukrecja Borgia”. Ta pieśń figuruje też w wielu śpiewnikach jako „Pieśń akademików warszawskich” oraz „Pożegnanie akademików kijowskich”, którzy też czynnie brali udział w powstaniu styczniowym. Dalej jej tekst brzmi następująco:

Cóż my winni, że kochać nie możem
Gdy się wszystko tak płaszczy i karli?
My dla ziemskich rozkoszy umarli
Żyjmy zemstą i święćmy ją nożem
W noc spokojną do domów wpadniemy
Gdzie szczęśliwi cichemi śpią snami
Naszą pieśnią ich spokój skłócimy
Niech się zerwą, niech idą za nami
Więc gdy zgasły nadziei promienie
Zanim zorza zaświeci nam blada
Stańmy jako upiorów gromada
We krwi wrogów nasyćmy pragnienie

Gintrowski opowiadał po latach: –  Lubiłem ją śpiewać, bo czułem w niej niesamowitą energię ówczesnych powstańców, taki potężny ładunek patriotycznych emocji, które były nam potrzebne, aby przeżyć szarość stanu wojennego i mieć nadzieję, że komuna w którymś momencie pęknie.

Nic więc dziwnego, że gdy w 2009 roku artysta rozpoczął pracę nad ostatnią, jak się później okazało, swoją płytą i to z udziałem Polskiej Orkiestry Radiowej, ta właśnie pieśń miała się na niej znaleźć. Jak wiemy, ostatecznie wśród 16 utworów na próżno dzisiaj szukać tej pozycji, albowiem w ostatniej chwili Przemysław Gintrowski zrezygnował z umieszczenia powstańczej pieśni na swojej płycie. – Nie chcę podgrzewać niepotrzebnych emocji, bo ta pieśń mogłaby teraz zostać źle zinterpretowana i  odebrana – tłumaczył bard, a przypomnieć należy, że gdy powstawała dwanaście lat temu owa płyta, to rządziła w Polsce Platforma Obywatelska i premier Donald Tusk, których bard, mówiąc delikatnie, nie darzył szczególną sympatią.

Pisząc o pieśni „Zgasły dla nas nadziei promienie” nie można wspomnieć o pewnym anegdotycznym już zdarzeniu. Miało ono miejsce w 1984 roku na reaktywowanym XX Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie. W koncercie galowym wystąpił Przemysław Gintrowski któremu towarzyszył Zbigniew Łapiński. Swój krótki w sumie występ bard zaczął utworem do słów Jacka Kaczmarskiego pt.” A my nie chcemy…”, potem był „Autoportret Witkacego” a więc piosenkami z programu „Pamiątki”. Na zakończenie Gintrowski brawurowo zaśpiewał licznie zgromadzonej publiczności pieśń akademików warszawskich z powstania styczniowego. Gdy artysta zszedł ze sceny, oklaskom nie było końca. Wywołany nimi przez publiczność po chwili Gintrowski  ponownie pojawił się na festiwalowej scenie, podszedł do mikrofonu i …  – Bardzo serdecznie dziękujemy. Jest późno w nocy, a my przez ostatnie cztery dni nic nie robimy tylko gramy. Mnie już struna pękła w gitarze, już za sceną, naprawdę – powiedział z rozbrajającą szczerością bard.

Gintrowski odegrał w stanie wojennym szczególną rolę. Jego piosenki nawiązujące do narzuconej siłą sytuacji wojny domowej były swoistym wyrazem buntu i manifestacją pod hasłem „„tą pieśnią o wolność wołamy”.  Nie mam żadnej wątpliwości, że również dzięki jego piosenkom nie złamano ducha narodu.

Jacek Pechman
Fot. Jerzy Kośnik, Janusz Halczewski