Jerzy Czech, wybitny tłumacz literatury rosyjskiej (m.in. Akunin, Aleksijewicz, Mandelsztam) w latach osiemdziesiątych współpracował z Przemysławem Gintrowskim. Z detalami opowiedział Teresie Droździe jak ta współpraca wyglądała, co z niej wynikło i jaki list był na niebieskim papierze: 
– „Kamienie” to program, który napisał Pan wspólnie z Przemysławem Gintrowskim. Znalazłam informację, że konkretne teksty pisał Pan na zamówienie Przemysława Gintrowskiego. Czy może Pan opowiedzieć tę historię?
– W roku 1980 zbliżałem się do trzydziestki i byłem młodym pracownikiem naukowym Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Od czasu do czasu pisywałem teksty publicystyczne, próbowałem też swoich sił w poezji. Kiedy powstała „Solidarność” rzuciłem się do działania i założyłem koło związkowe w swoim instytucie. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem trio 
Kaczmarski-Gintrowski-Łapiński i przeżyłem prawdziwy wstrząs. Zachwyciło mnie to co pisał Jacek, bardzo spodobało mi się, że pisze klasyczne, rymowane, wiersze, a przy tym nie ma wątpliwości, że to prawdziwa poezja, a nie „tekściarstwo”. Pisał o historii, ale związek jego piosenek z dniem dzisiejszym był oczywisty; podobnie współczesne było spojrzenie autora. I to dla mnie było najistotniejsze w tych wierszach, a nie, czy pasują do wyobrażeń krytyków o tym, jak powinna wyglądać nowoczesna poezja. W głębi ducha buntowałem się przeciw takim narzucanym z góry wzorcom. Pomyślałem wtedy, że sam chciałbym robić coś takiego, zresztą wychowałem się na „poezji śpiewanej”.
Dziwnie to zabrzmi, ale dopiero kiedy nastał stan wojenny, zyskałem impuls do pisania. Musiałem zareagować na to, co się działo. Nie od razu zresztą, dopiero w grudniu następnego, 1982 roku napisałem wiersz „Do Jacka Kaczmarskiego”, zaczynający się słowami:

„W kraju, gdzie żywi tracą dziś nadzieję,
a jutro – ptaki będą mieć kagańce,
jakież nam jeszcze powtórzą się dzieje,
lepiej tu – więźniem, czy tam być wygnańcem?”

To wstępne pytanie oddaje sens wiersza, który został – zgodnie z postmodernistyczną modą, ale wtedy tego nie wiedziałem – nasycony cytatami z polskiej poezji romantycznej. Po prostu, kiedy usłyszałem Kaczmarskiego w Radiu France Internationale, pomyślałem, że trafiając na paryski bruk, Jacek stał się następcą wielkich emigrantów. Wiersz udało mi się przesłać później do adresata, który przeczytał go w Radiu Wolna Europa i poświęcił całą audycję temu problemowi: czy być wolnym tam i przemawiać do nikogo, czy być w kraju i mieć zamknięte usta? Wiersz odegrał jeszcze inną ważną rolę w moim życiu, bo dzięki niemu właśnie nawiązałem współpracę z Przemysławem Gintrowskim.

– Pamięta Pan to pierwsze spotkanie?

– Często czyta się, że w latach osiemdziesiątych Gintrowski koncertował wyłącznie w prywatnych domach i w Muzeum Archidiecezji Warszawskiej. Owszem, tak było w pierwszym roku stanu wojennego, ale od końca 1982 roku, gdy wypuszczono z internowania Lecha Wałęsę i złagodzono różne rygory, zelżała też cenzura i wolno było niepokornym piosenkarzom występować w klubach studenckich. Sale były zawsze pełne, choć nieduże, na kilkadziesiąt, góra – dwieście osób. Wszystkie kluby podlegały Socjalistycznemu Związkowi Studentów Polskich, trudno więc mówić, że imprezy były podziemne, zwłaszcza że teksty piosenek musiały przejść przez cenzurę. Ale wszystko zależało od kierownika – jeśli nie wnikał zbytnio w to, gdzie były cenzurowane, to mogła wystarczyć pieczęć, powiedzmy, z Krakowa, gdzie pani cenzor była życzliwa Gintrowskiemu. Na tej podstawie śpiewał je w innych miastach uniwersyteckich i trzeba powiedzieć, że w większości klubów nie stwarzano przeszkód; można było nawet zaśpiewać coś spoza zapowiedzianego programu. W Poznaniu Gintrowski i Łapiński występowali też często w osiedlowych domach kultury, np. „Pod Lipami” na (wtedy) os. Wielkiego Października. Podczas weekendu Przemek potrafił zaśpiewać pięć czy nawet sześć koncertów, a trzeba powiedzieć, że nigdy się nie oszczędzał, zawsze dawał z siebie wszystko.
Po poznańskiej premierze programu „Pamiątki” w klubie medyków „Eskulap” podszedłem do Gintrowskiego i zagadnąłem go o piosenkę „Autoportret Witkacego”, w której zacytował pieśń 
Wstawaj, strana ogromnaja. Zwróciłem mu uwagę, że powstała po napaści Hitlera na ZSRR, więc Armia Radziecka nie mogła jej śpiewać w 1939 roku, kiedy Witkacy popełnił samobójstwo. On się trochę zafrasował i wyraził przypuszczenie, że melodia mogła istnieć wcześniej. Nie było to jednak istotne, ważne że nawiązaliśmy kontakt. Pokazałem mu wiersz „Do Jacka Kaczmarskiego”, on zaś, kiedy go przeczytał, od razu przeszedł na „ty” i zapytał, czy napisałbym coś dla niego. Tak się zaczęła nasza twórcza współpraca. Wiązałem z nią wielkie nadzieje, chociaż nie sądziłem, by Przemek zaśpiewał więcej niż jedną czy dwie piosenki z moim tekstem.

– Wtedy zaczęły się te „zamówienia” Gintrowskiego?

– Ku memu rozczarowaniu w kolejnym programie „Raport z oblężonego miasta” nie wykorzystał żadnego z tekstów, które dla niego napisałem. Później zrozumiałem, że nie pasowały do całości. Dzisiaj tego nie żałuję, bo „Raport”, chociaż budził wtedy silne emocje, był okolicznościowy, zanadto związany ze swoim czasem. Przemek nie zrezygnował jednak ze współpracy ze mną, kiedyś zaprosił mnie do pokoju hotelowego i zaśpiewał mi dwie piosenki z tego nowego programu. Opowiedział też o Karolu Levittoux, młodym więźniu Cytadeli warszawskiej, który nie mogąc znieść tortur, podpalił więzienne łoże i spłonął żywcem. Jacek Kaczmarski znalazł tę historię w dziele „Polska” dziewiętnastowiecznego duńskiego krytyka Georga Brandesa, wielkiego przyjaciela naszego kraju. Było to wyraźne zamówienie na tekst piosenki, spróbowałem je więc zrealizować i zacząłem szukać informacji o  Levittoux. Okazało się, że pisał o nim Bolesław Limanowski w „Historii demokracji polskiej”, który swoją opowieść zakończył: „Od tego czasu więźniom przestano dawać światło”. Nie mogłem znaleźć lepszej pointy do piosenki, wystarczyło tylko dopisać resztę.
Domyśliłem się, że Gintrowski oczekuje tekstu bliższego temu, co robił Kaczmarski, i wziąłem to pod uwagę. Siłą rzeczy pisałem tekst tak jakby wykonywać go miał Jacek, który, jak wiadomo, często śpiewał bardzo szybko. Zwrotki wypadły więc dosyć długie, za to refren w moich planach miał być śpiewany powoli. Jego metrum wziąłem z wiersza Anny Achmatowej. Wyobrażałem go sobie jako coś w rodzaju kołysanki śpiewanej przez śledczego, który niczym diabeł kusił bohatera, by zdradził uczestników spisku. Przemek jednak słyszał to inaczej i napisał utwór w jednolitym tempie. Melodia jest bardzo udana, ale szczerze mówiąc, nie przepadam za nią; moim zdaniem byłby to dobry przebój dancingowy. Wiem jednak że ceni ją wielu słuchaczy, niektórzy przyznają się, że słuchając jej, płakali.
– Dziś też młodzi ludzie sięgają po tę piosenkę. A co było potem?

– Już wcześniej przyniosłem kilka piosenek o postaciach historycznych, jak „Wyspiański”, „Iwan Groźny”, „Danton wg Wajdy”. Gintrowski ostatecznie zaaprobował te dwie pierwsze i rzucił pomysł całego programu o postaciach. Roboczo nazwaliśmy ten planowany cykl: „Postacie”. Później pojawiały się różne tytuły, niekiedy zupełnie „od czapki” – np. „Gajka”, słowo z filmu Tarkowskiego „Stalker”. Ostatecznie stanęło na „Kamieniach”; tu z kolei inspiracją był esej Camusa „Mit Syzyfa”.
Oprócz historii Levittoux Przemek opowiedział mi o mszy za Romualda Traugutta. Zamówiona przez rodzinę msza w kościele św. Antoniego rozpoczęła się kiedy dyktatora powstania wieziono na stracenie, a skończyła jako msza za jego duszę, ponieważ jej w trakcie zginął na szubienicy. Wykorzystując schemat mszy łacińskiej, napisałem długi wiersz, z metrum identycznym jak „Bema pamięci żałobny rapsod”.
Do kolejnych piosenek raz temat podrzucał Przemek, raz ja; często były owocem naszych lektur, np. świeżo akurat wydanej książki Jerzego W. Borejszy „Piękny wiek XIX”. Powstał wówczas „Margrabia Wielopolski”, może najlepsza piosenka z cyklu, bo niejednoznaczna – każda ze stron ma tam swoją rację. Przemek często mówił, że bardzo lubi Słowackiego i chciałby napisać muzykę do „Anhellego”, więc i taki utwór napisałem.

– Spotykaliście się? Przyjaźniliście?

– Owszem. Toczyliśmy nawet pisemne dyskusje. Mam trzy listy od Przemka, a sztuki epistolarnej praktycznie nie uprawiał. Kiedy napisałem mu o dalszych planach i dodałem w postscriptum: „A może Ci coś odbije i mi odpiszesz?”, dostałem odpowiedź: „Masz czarno na niebieskim, że mi odbiło” – list był na niebieskim papierze. Nie była to przyjaźń, ale dość bliska znajomość. Bywałem u niego w domu, on też kiedyś mnie odwiedził, znałem jego pierwszą żonę Annę Bilską. Doprowadziłem też do pierwszego oficjalnego wywiadu z Przemkiem. Zrobiła go moja przyjaciółka Kasia Dolińska, dziennikarka „Radaru”. Że zaś naczelny pisma, Jerzy Klechta, nie puściłby tego, wywiad w końcu przeszedł w studenckim „Politechniku”.
Przez cały rok 1984 pisałem teksty do programu. W kolejnym, 1985, pałeczkę przejął kompozytor i właśnie wtedy zaczęły się problemy. Podejmując tę współpracę, wyobrażałem sobie, że „Postacie”/”Kamienie” będą kolejnym programem, prezentowanym tak samo jak poprzednie. Przemek jednak dusił się już w tym klubowym getcie. Przestała też wystarczać mu konwencja „chłopca z gitarą”, kupił więc sobie syntezator. Zainteresował się współpracą z teatrami, skomponował nawet muzykę do sztuki Petera Müllera „Przedstawienie pożegnalne” w Teatrze Studio. W tym czasie wielkim powodzeniem cieszyły się spektakle muzyczne („Brel”, „Hemar”), które w Teatrze Ateneum robił Wojciech Młynarski. Przemek uzyskał zgodę ówczesnego dyrektora Janusza Warmińskiego na pokazanie „Kamieni” w tym teatrze. Do udziału zaprosił Leszka Mądzika, bo przewidziany był ruch sceniczny, scenografię zaś robić miał Marcin Stajewski. „Mit Syzyfa”, łączący poszczególne piosenki, miał recytować któryś ze znanych aktorów. Ale gwiazdą spektaklu miała być przede wszystkim Krystyna Janda, która zgodziła się zaśpiewać z Gintrowskim. Spektakl nabierał coraz większego rozmachu; niestety, wyłącznie w wyobraźni i planach Przemka.

– Co się stało?

– Cenzura mogła przymknąć oko na to, co śpiewa się w klubie studenckim, ale w przypadku czołowej sceny warszawskiej to się powtórzyć nie mogło. Zresztą sprawa nie dotarła nawet do urzędu cenzorskiego, wystarczyła urzędniczka stołecznego wydziału kultury, której podlegały teatry. Zakwestionowała wszystko, co dotyczyło spraw rosyjskich, a nawet słowo „młoty” w piosence o Spartakusie, bo się „kojarzyło”. Innych szczegółów nie znam, bo w relacji Przemka dominowały wyrazy powszechnie uznane za obelżywe. Prezentacja w „Ateneum” tak ocenzurowanej wersji mijała się oczywiście z celem. Wówczas zrodził się pomysł, by premiera odbyła się w „Hybrydach”, ale nadal w teatralnej oprawie, z udziałem Jandy. Zwiastunem „Kamieni” miały być trzy piosenki, zaśpiewane w marcu 1986 roku, podczas Gali Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu.
Z trzech piosenek zostały ostatecznie dwie: pierwszą pt. „Judyta” zaprezentowała właśnie Janda, drugą, „Cesarzową Teodorę” – Dorota Stalińska. Przyjechałem do Wrocławia i wysłuchałem koncertu za darmo, przedtem dobrych kilka godzin spędzając za kulisami. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy polską kulturę od tej strony, więc przeżyłem pewien szok. Nagromadzenie sław aktorskich przyprawiało o zawrót głowy, ale ci bogowie olimpijscy w moich wyobrażeniach powinni byli żywić się nektarem i ambrozją, tymczasem w obskurnym bufecie teatralnym mogli zamówić tylko niezbyt apetyczne klopsy.
Tak wyglądał mój debiut tekściarski. Myślałem że pierwszy krok jest zapowiedzią następnych, ale nic nie nastąpiło. Prawdę mówiąc, nie wiem, dlaczego wtedy nie doszło do premiery. Może „Hybrydy” nie miały pieniędzy na program w takim kształcie? Nie udało się też z piosenką (tytuł: „Modlitwa do ściany”), którą wspólnie pisaliśmy do filmu „Weryfikacja” – wiceminister „od filmu”, Jerzy Bajdor, osobiście ją wyrzucił. Gintrowski zajął się w końcu pisaniem dla filmu, a z „Kamieniami” postanowił czekać na lepsze czasy. Mnie nie stać było na taki luksus, miałem rodzinę, pracę naukową w Instytucie Matematyki. Nie ona jednak była moim marzeniem, bo zawsze chciałem pisać. Po doktoracie zaryzykowałem i zrobiłem sobie przerwę na literaturę. Liczyłem na to, że sukces „Kamieni” pozwoli mi żyć z pisania tekstów, ale nie mogłem czekać w nieskończoność. Wkrótce przekonałem się o tym dobitnie, kiedy straciłem etat adiunkta i zatrudniłem się jako bibliotekarz na wydziale chemii. Namawiałem Przemka, by powściągnął ambicje i powrócił do dawnej gitarowo-fortepianowo-klubowej konwencji, skoro najwyraźniej komuna tylko na taką mu pozwala. Ale on, rogata dusza, nie dawał za wygraną, koniecznie chciał zrealizować plany. Oczywiście Krystyna Janda też się nie doczekała i zrezygnowała z udziału.

– Czas płynął…

– Dwa lata później zaświtała nadzieja na lepsze czasy, więc Przemek wznowił przygotowania do premiery. Myślałem, że postara się doprowadzić do niej jak najszybciej, on jednak nadal „wzbogacał” spektakl. Pierwszy raz doszło między nami do nieprzyjemnej rozmowy, kiedy zadzwonił z propozycją napisania nowej piosenki inspirowanej głośnym wówczas filmem gruzińskim „Pokuta”. Jęknąłem w duchu i pomyślałem, że to się nigdy nie skończy. Ku zaskoczeniu Gintrowskiego odmówiłem pisania tekstu; nie chciałem i nawet nie byłbym w stanie. Straciłem serce do „Kamieni” i w ogóle do pisania piosenek. Zająłem się czym innym, przecież nie spędziłem owych lat w zamrażalniku. Trwała pierestrojka, dzięki czemu miałem mnóstwo ciekawych rzeczy do tłumaczenia; poeci których przekładałem, uderzali w tony prześmiewcze, a ja miałem dość martyrologii. Powiedziałem Przemkowi, żeby zaprezentował jak najszybciej to co już ma, bo publiczność w końcu się odwróci. „Ja na publiczność nigdy nie narzekałem” – brzmiała dumna odpowiedź. Wyszło jednak na moje, tyle że… co mi z tego?
Ostatecznie premiera „Kamieni” odbyła się na początku 1991 roku w klubie Riviera-Remont, ale w wersji okrojonej, bo w ostatniej chwili wycofała się współwykonawczyni. Joanna Trzepiecińska, która zastąpiła Jandę, wybrała rolę w polsko-brytyjskiej komedii „Papierowe małżeństwo”. Okazało się, że nie tylko ja miałem dość martyrologii. Na sali nie było prawie nikogo z pokolenia, dla którego pisaliśmy te piosenki, wypełniła ją młodzież, która nie rozumiała aluzji do wojny polsko-jaruzelskiej. Wkrótce, po wyjściu płyty CD, „Kamienie” zaczęły pełnić funkcję pomocy szkolnej do nauki historii i nie jest to przenośnia – nauczyciele często z tego korzystali; miałem nawet zaproszenia do liceów, ale nie skorzystałem. Program mówił przecież nie o historii, ale o tym, co się działo się w latach 80. Nie był też przypadkowym zbiorem obrazów historycznych, miał temat przewodni, jakim były postawy ludzkie wobec klęski – jedni przystosowują się do rzeczywistości, inni trwają do końca. Oczywiście chodziło o sytuację po klęsce Solidarności.
Przemek nigdy mi tego nie powiedział, ale musiał być zawiedziony umiarkowanym przyjęciem „Kamieni”. Bardzo mu na nich zależało, był to pierwszy program wyłącznie z jego własną muzyką.
Kiedy go poznałem, był w szczytowej formie – twórczej i wykonawczej, i wiedział, że to nie będzie trwało wiecznie. Wiedział też, że nie mieści się w formule „piosenki studenckiej”, i chciał zrobić coś nowego, wypłynąć na szersze wody. Niestety sytuacja, która sprawiła, że znalazł się w centrum uwagi, nie pozwalała na realizację jego zamierzeń, a z kolei – paradoksalnie – przemiany polityczne musiały osłabić jego atrakcyjność. Nie przewidział tego, że ludzie nie będą chcieli rozpamiętywać bez końca dawnych traum. Pewnie odniósłby sukces, gdyby pokazał „Kamienie” w pierwszych miesiącach nowej Polski. Zmiany bowiem następowały szybko, nawet w elektronice, która go tak pociągała. Jego syntezator yamaha, szczyt techniki w połowie lat 80., po paru latach brzmiał dosyć siermiężnie. Nic nie starzeje się tak szybko jak nowoczesność! Gdy słyszę dzisiaj w nagraniu Krystyny Jandy dzwoneczki przygrywające Judycie niosącej głowę Holofernesa, ogarnia mnie rozrzewnienie i zarazem żal, że piosenka nie została szerzej rozpropagowana wtedy, kiedy miała szansę naprawdę zaistnieć.
– Doprecyzujmy więc, co ostatecznie ukazało się na płycie „Kamienie”? Czy są to tylko męskie teksty, które mógł zaśpiewać i ostatecznie zaśpiewał Gintrowski?

– Przemek zaśpiewał  „Ifigenię”, która, choć przeznaczona dla kobiety, nie była pisana w pierwszej osobie, tylko jakby w imieniu zgromadzonych w Aulidzie Greków – śpieszno im do wojny, więc bez żalu składają dziewczynę w ofierze. Można znaleźć w sieci nagrania tej piosenki oraz „Ismeny” w wykonaniu Joanny Trzepiecińskiej. Niestety jakość dźwięku nie pozwala myśleć o wydaniu ich na CD. Na kasecie Polskich Nagrań z 1986 r. zachowała się natomiast „Judyta”. „Teodora” była też tekstem żeńskim, ale nie umiem powiedzieć, czy Gintrowski włączył ją do pierwotnej wersji programu, bo trochę tam nie pasowała.
„Polonez Szczęsnego Potockiego” to duet, Krystyna Janda odgrywała w nim rolę carycy Katarzyny. Ale śpiewać też miała inne, niekoniecznie „kobiece” teksty, dla niej przeznaczony był „Król Artur”, „Traugutt” i na pewno coś z Herberta, bo początkowo przewidziane były cztery jego wiersze, a nie tylko „Damastes”. Ale i tych kobiecych było więcej, tyle że ostatecznie nie zostały wykorzystane. Do gotowej muzyki napisałem „Kołysankę Aspazji” i „Lady Makbet”. Ta ostatnia była walcem, dość makabrycznym. Zresztą i do „Machiavellego” dopasował Przemek już istniejący walczyk.
Teksty „Traugutt” i „Spartakus” miały muzykę, ale ja jej nie słyszałem; być może przetrwała w archiwach Przemka. Ten ostatni wiersz również opowiadał o przegranym powstaniu, tylko ustami zwycięzców. Jak wiadomo, po klęsce Spartakusa ukrzyżowano sześć tysięcy niewolników z jego armii. U mnie jednak to żołnierze rzymscy żalą się na swój los, że muszą przybijać do krzyża tylu jeńców. W moim zamyśle była to karykatura propagandy stanu wojennego, w której ciągle brzmiał ton skargi na niewdzięczny lud, że nie docenia ofiarności władzy. Z grubsza pamiętam melodię „Poloneza”, natomiast chyba nie doczekał się muzyki „Seneka”, pisany białym wierszem. Napisałem też wiersz „Odyseusz”, który Przemek odrzucił od razu, obawiając się nie bez racji, że słuchacze odniosą to do Jacka.
Prawie wszystkie te teksty można przeczytać w moim tomiku „Kamienie”.

– Dziś jest wielu młodych ludzi, którzy sięgają po spuściznę Jacka Kaczmarskiego, ale również Przemysława Gintrowskiego, rzeczy nieumuzycznione umuzyczniają, więc być może za moment odkryją dla siebie „Kamienie” i przyglądając się pierwotnemu zamysłowi, sięgną po ten materiał.

– Przyznam, że nie jestem entuzjastą nowych interpretacji. Dla mnie Przemek był niepowtarzalny. Interesują mnie za to dalsze losy „Kamieni”; od kiedy powstał internet, śledzę opinie o nich, niektóre dość zaskakujące. Niedawno przeczytałem, że „Margrabia Wielopolski” to wiersz o prezydencie Lechu Kaczyńskim, a ja oczywiście nie tylko nie miałem, ale nie mogłem mieć takich intencji. Ale cóż, nie do autora należy narzucanie ludziom właściwych interpretacji. Utwory idą w świat i zaczynają żyć własnym życiem.
Wśród wypowiadających się jest też grono wielbicieli Kaczmarskiego, którym moje teksty są solą w oku. Przeczytać więc można np., że „ocierają się o grafomanię”, albo że „szwankują” w nich rymy. Czasem jednak ktoś pomyli się i przypisze ich autorstwo Kaczmarskiemu, a wtedy już nic nie ociera się, ani nie szwankuje. Oceny są zawsze bardzo kategoryczne, ale kompetencje nie dają podstaw do takiej kategoryczności. Niestety, brakuje fachowej krytyki piosenek, tylko albo fan-club, albo akademickie ple-ple. Kiedyś znalazłem w sieci informację, która pokutuje tam do dzisiaj: że autorem „Ifigenii” jest… Józef Czechowicz. Dowodzi to absolutnego braku wyczucia stylistycznego – Czechowicz takich wierszy nie pisał. Nikt natomiast nie zauważył osobliwości technicznej w tym wierszu – że ma on średniówkę po pierwszej sylabie, i Przemek do pewnego stopnia to podkreślił.
Mimo wszystko przeważają oceny pozytywne, chociaż na ogół za lepszy program uważane są „Pamiątki”. Podzielam tę opinię, a jak sądzę, zdecydował o tym udział Zbyszka Łapińskiego jako kompozytora i aranżera, i gdyby Przemek współpracował z nim przy „Kamieniach”, wyszłoby to pewnie programowi na dobre. Jako jego współautor jestem naprawdę zadowolony z większości piosenek – muzyka zespoliła się w nich idealnie z tekstem: „Wielopolski”, „Poniatowski”, „Barbarzyńcy”, „Machiavelli”, „Ifigenia”, „Anhelli” i „Kataryniarz”, a gdyby nie moje osobiste odczucia, dodałbym oczywiście do nich „Karola Levittoux”. Do „Iwana Groźnego” i „Dekabrystów” nie mam zastrzeżeń. „Postacie” są wstępem a nie samodzielną piosenką. Zdecydowanym błędem natomiast było za wolne tempo „Króla Artura”, które zepsuło piosenkę i osłabiło dynamikę programu. Nie ożywia go następujący po „Arturze”, bardzo skądinąd ważny „Wyspiański”. „Damastes” Herberta niewiele wnosi i nie bardzo łączy się z resztą (w przeciwieństwie do Herbertowskich tekstów w „Pamiątkach”!). Program jest bowiem cyklem, a nie przypadkowym zbiorem piosenek, i oceniać je należy w określonej kolejności, a nie każdą z osobna. Dwa utwory napisane do słów Marka Tercza w „Pamiątkach” nie stanowią ich głównej atrakcji, ale są idealnie wkomponowane w program np. po „A my nie chcemy uciekać stąd” potrzebne jest wyciszenie emocji i tę funkcję znakomicie pełni piosenka „Jeszcze dzień, jeszcze dwa”. W „Kamieniach” nie ma takiego idealnego zespolenia w całość, trzeba jednak uwzględnić, że wszyscy, łącznie ze mną, znamy je w postaci okaleczonej.

– Czy po trudach pracy nad „Kamieniami” współpracował Pan później, w nowych czasach, z Przemysławem Gintrowskim?

– Nasza współpraca w ścisłym sensie skończyła się, kiedy napisałem ostatni tekst, o ile pamiętam – „Anhellego”. I właśnie na tym pierwszym etapie, kiedy „Kamienie” sprawiły mi najwięcej radości. Nie przyniosły ostatecznie spodziewanego rozgłosu, ale odegrały w moim życiu niezwykle ważną rolę. Byłem początkującym literatem, propozycja Gintrowskiego dała mi możność „gry w pierwszej lidze””, a kolejne zamówienia pozwoliły nabrać pewności siebie. Kiedy program został nagrany na płytę, nasze kontakty się urwały, zresztą właśnie z powodu nieporozumień z firmą nagraniową. Paręnaście lat później napisałem do niego w sprawie ochrony tych utworów, on do mnie zadzwonił i wtedy rozmawialiśmy po raz ostatni. Przemek pytał „czy wszystko mi się w kraju podoba”. Odpowiedziałem, że istotnie wiele mi się nie podoba, ale nie jest to dla mnie temat na piosenkę. Pewnie chciał jeszcze coś ze mną napisać, ale współpraca nie była już możliwa. Przestałem wypowiadać się poprzez piosenki, do tego służyła mi publicystyka. Różniły nas też opcje polityczne i nie sądzę, byśmy się porozumieli. Ja – mimo wszelkich zastrzeżeń – aprobowałem Polskę po 1989 roku, Przemek zaś, przywiązany do czarno-białego schematu, nie uznawał kompromisów i  tego, że we wspólnym kraju racje muszą być podzielone. Stąd oczywiście brały się jego późniejsze wybory. Sądzę jednak że obce mu było myślenie partyjne, to była raczej postawa totalnej opozycyjności, niezgody na rzeczywistość, jeśli ta nie odpowiada jego oczekiwaniom. Przypomniało mi się, jak podczas dyskusji o „Pięknym wieku XIX” rzucił pomysł piosenki o Giuseppe Mazzinim, który całe życie poświęcił walce o wyzwolenie Włoch, ale kiedy wreszcie powstało królestwo włoskie, nigdy go nie uznał, nie wyrzekł się republikanizmu. We mnie to nie wzbudziło ani podziwu, ani chęci napisania wiersza, ale Przemka owa postać wyraźnie fascynowała i myślę, że miał w sobie właśnie coś z Mazziniego.

Rozmawiała: Teresa Drozda.
Spisała: Barbara Radziszewska.
/www.strefapiosenki.pl/