Związek poetyckiego słowa z muzyką jest oczywistością wręcz pachnącą tautologią i głęboką przeszłością, zachowującą młodzieńczą werwę przede wszystkim z kręgu tzw. poezji śpiewanej, cokolwiek by to znaczyć miało.

Chyba nie bez Boskiego zrządzenia największym znanym z imienia poetą Biblii jest król Dawid, psalmista, grą na harfie uśmierzający obłędny gniew swego poprzednika i – jak to często bywa – prześladowcy, Saula, którego ikonologicznym atrybutem jest właśnie ów instrument. Może i strofy Pieśni nad pieśniami potrafią nas bardziej zniewolić, ale wiążą się z imperium dźwięków już bardziej bezosobowo. Przechodząc na grunt greckich źródeł naszej cywilizacji warto wspomnieć autora Iliady Odysei, który wędrował po megaromach achajskich i recytował swe nieśmiertelne strofy przy wtórze instrumentu, choć wiadomo, że dzieł tych nie spłodził żaden Homer, ale całkiem inny ślepy śpiewak z tamtego archaicznego okresu, noszący to samo imię. Zresztą nie powinienem się na ten temat wypowiadać, bo ze słuchem u mnie nietęgo, a i są specjaliści badający inspiracje muzyczne literatury, jak prof. Jerzy Wiśniewski z Łodzi, który m.in. co najmniej dwa studia poświęcił twórczości Zbigniewa Herberta, widząc ją przez pryzmat zależności i związków ze światem dźwięków uporządkowanych przez kompozytorów. Wszakże mimo tak rozbudowanego i głębokiego powinowactwa zasadniczo drogi, przynajmniej większości, poetów rozeszły się ze ścieżkami kapłanów Polihymni. Może to i dobrze, bo połączone władztwo, wynikające z maestrii w obu tych sztukach byłoby zniewalające, a takie przypadki są cokolwiek niebezpieczne.

W ten sposób dochodzimy do smacznej i znaczącej anegdoty, która bywa dość opatrznie rozumiana przez szeroką publiczność i to co najmniej w dwóch wymiarach. Słów mego wuja, Zbigniewa Herberta, że oto został tekściarzem Przemysława (Przemka) Gintrowskiego nie można traktować ze zwierzęcą powagą. To był ewidentny żart, niepozbawiony głębokiej autoironii, oparty na klasycznym Bachtinowskim odwróceniu ról, czyli król-nędzarz, mędrzec-głupiec, czy Księżniczka na opak wywrócona. Oczywiście najprościej byłoby wspomnieć, co już wielekroć publicznie czyniłem, że Książę Poetów, a więc samowładca i obrońca swej dziedziny (w obu sensach tego słowa), źle znosił wszelkie manipulacje przy swych wierszach. Nosił je w sobie długo, potem rzucał na papier, ale i tak zwykle jeszcze długo dojrzewały przed publikacją. To wszystko było skończone, domknięte, więc ingerencja była czymś niestosownym. Równocześnie Herbert miał głębokie poczucie, że czyni coś ważnego, więc każde słowo było mu drogie, a zbędne – wprost nienawistne. Miał jednak ogromne serce do braci w twórczości. Nie szafował tym mianem w swych osądach. Wiele razy powtarzał, że przystał do artystów, jakby wstąpił do wędrownej trupy, która stała się jego światem, a on jego wiernym obywatelem. Pisywał różne recenzje, nie ograniczając się do poezji, a malarstwu i nie tylko poświęcił tyle uwagi, że łacno można by Go w poczet uniwersyteckiej profesury w tej dziedzinie zaliczyć.

Była więc droga do porozumienia. Sam spotykając się z Wujem pewnego razu minąłem się w drzwiach z Czesławem Niemenem. Będący wówczas bożyszczem mego pokolenia, tak chyba na chwilę przed rozpowszechnieniem płyty Niemen Enigmatic, uzyskał wówczas zgodę na wykonywanie kilku wierszy Herberta we własnej oprawie muzycznej. Jak łatwo się domyśleć, mniemam, iż twórca ów nie sprawdził się jeszcze w przekazywaniu słowa poetyckiego. Po wykonaniu bowiem Norwidowego Bema pamięci rapsodu żałobnego Herbert nie miałby pewnie powodów do niepokoju, a wówczas ze mną się nim podzielił, choć dopiero aspirowałem do studiów uniwersyteckich. Wiedział wszakże, że twórca, z którym przed chwilą rozmawiał, nie jest z jego świata. Sam przecież twierdził, czego też nie należy brać w pełni poważnie, że Jego przywiązanie do muzyki kończy się na klasykach wiedeńskich i dodawał z zawstydzeniem: bo u nich jeszcze rozpoznaję tematy. Nie przeszkadzało mu to z resztą dostrzegać geniuszu w Pasji wg św. Łukasza Pendereckiego i długim o niej rozprawianiu.

W tym kontekście warto kilka słów wspomnieć o tym, iż bardzo wiele różniło Herberta i Gintrowskiego. Jakieś powinowactwo być jednak musiało, ale nie powierzchownej natury. Z pewnością Poeta miał mniej problemów ze swym muzykiem, niż w przypadku Niemena, długowłosego i w bardzo kolorowym kożuszku, który z resztą znalazł się na okładce płyty Sukces, bo w tym stroju nawiedził Wuja, o czym zaświadczam najsumienniej. Przemysław, czy lepiej Przemek, był dlań pod tym względem całkiem akceptowalny. Miał już za sobą pewien dorobek, na temat którego Twórca Pana Cogito mógł zaczerpnąć całkiem uspakajających informacji. Jednak przecież Gintrowski był z pokolenia jego niepokornego siostrzeńca (rówieśnika Barda), czyli mnie, powodu licznych żalów wychowawczych jedynej rodzonej siostry, czyli mej Matki, ocenianego jako daleko niedoskonałe.

Przede wszystkim pozory przemawiały przeciw nam, bo wyrastaliśmy w innym świecie, już w aurze Beatlesów i całej wielkiej burzy kulturowej objawiającej się w owym czasie i w następnych dekadach. Kiedyś rozmawiałem z Wujem na temat jednego z klasycznych podręczników historii malarstwa, a monografia ta powstała przed wojną w szkole wiedeńskiej. Byłem zszokowany nie znajdując tam Boscha, a starego Breugla jedynie w jego chłopskim wcieleniu. Herbert wówczas był w stanie mówić całkiem rozsądnie o modach, estetykach itd. Natomiast w świecie muzyki wykazywał mniej zrozumienia. Miało to dla mnie przykre konsekwencje. Otóż kiedy spędzaliśmy wspólnie Wigilię Bożego Narodzenia, ze zdumieniem i radością pośród prezentów znalazłem płytę. To była ofiara mej Matuli. „Ofiara”, bo była ordynatorem oddziałów pediatrycznych dla najmłodszych pacjentów i w domu pragnęła tylko ciszy. Co ciekawe jej brat, czyli Książę Poetów, też kreował się na „melomana ciszy”, który co najwyżej uszy „nacierał Mozartem”. Płyta pt. Wołanie o słońce ponad światem (wyraźny ukłon w kierunku cenzury) była dziełem zespołu Dżamble z Andrzejem Zauchą. Jak na ówczesne polskie stosunki był to porywający jazz-rock, wcale nie tak odległy od najlepszych dokonań Blood, Sweat and Tears. Powinienem wiedzieć, co będzie, ale brakło mi rozwagi, i gdzieś w kąciku próbowałem sobie odsłuchać kawałek na poczekaniu. Echa tamtej gromkiej filipiki z ust Wuja, a było to nieco po śmierci mego rodziciela, znajdziecie rozrzucone po twórczości Herberta, ale te ówczesne były znacznie bardziej – powiedzmy – niesprawiedliwe niż zawarte w wierszu Pan Cogito a pop. Też różnica estetyki.

Trzeba też Wam wiedzieć, że Poeta nie był wykształcony muzycznie. W utworze Pana Cogito przygody z muzyką powiada:

otrzymał podstawowe wykształcenie muzyczne
co prawda niepełne Szkoła Gry na Fortepianie
(zeszyt pierwszy)

I cóż ja biedny poradzę, kiedy zawsze gdy czytam owe słowa, natychmiast staje mi przed oczami moja Babunia, a Jego Matka, jak ze swadą i arcyzabawnie opowiada o lekcjach, będących nie tylko szkołą tortur domowego instrumentu (pianina), ale i zatrudnionej na przychodne preceptorki. Maria Herbertowa, bo na nią się tu powołuję, niedwuznacznie twierdziła, że jej syneczek znęcał się nad ową Bogu ducha winną damą w sposób okrutny i z pełną premedytacją. Grał kilka taktów, wlewając nieco otuchy w nauczycielkę, a potem znienacka próbował ogłuszyć ją przerażającym dysonansem. O ile mi wiadomo, skapitulowała!

A jak jesteśmy przy Gintrowskim, to dodajmy cytat z wiersza Herberta pt. Pożegnanie:

Chwila nadeszła trzeba się pożegnać/po odlocie ptaków nagły odlot zieleni/koniec lata – temat banalny to znaczy na gitarę solo…

Jedynym usprawiedliwieniem tak głębokiego braku wyczucia, a przecież poeci są wrażliwcami, może być to, że Autor Pana Cogito był „ofiarą” reżimu frankistowskiego, bo odmawiał mu przez lata wizy, jak reprezentantowi obozu pseudo-demokracji pseudo-ludowej. I nie było w tym nic antypolskiego, bo rząd na uchodźstwie był przez tąż władzę bardzo długo honorowany. Poniekąd mają za swoje, bo sam będąc miłośnikiem Hiszpanii, wiem, jakie z tych podróży mogły by być eseje, a do poznania, czym w istocie jest gitara, nawet niekonieczne, by było Poecie zwiedzanie Muzeum tego instrumentu w Almerii. Jednak mnie mocno niepokoi to zlekceważenie Andreasa Segovii, tego od transkrypcji Bacha, ale i flamenco, bi istotnie trudno byłoby po nim oczekiwać litości dla „elektrycznego” Jimiego Hendrixa.

Co więc było wątkiem i osnową powinowactwa Herberta i Gintrowskiego? Na pierwszym miejscu bym postawił uwielbienie dla o pokolenie starszego Poety ze strony muzyka. Jako historyk wiem, czym się kończą wszelkie „kulty jednostki”, więc nawet tak niewinne budzą mój niepokój. Zresztą miałem z tego powodu nieco kłopotu. Otóż w czasie pracy nad książką Zbigniew Herbert… kamień, na którym mnie urodzono, kilka razy przy różnych okazjach spotykałem Przemka i jak to gaduła-historyk opowiadałem o swych „odkryciach”. Poniewczasie pojąłem swój błąd i zrozumiałem, że On uwierzył, iż ja wiem wszystko, co może go zainteresować, a pracował bodaj nad płytą, która ukazała się pt.  Tren. Dzwonił o różnych porach, co dla mnie nie stanowiło problemu, ale też nie chciałem go rozczarowywać, a to nie zawsze było łatwe, co skazywało mnie nieraz na gorączkowe kwerendy. Po drugie było to powinowactwo myśli, przekonań i… muzyczne, tak, mimo wszystko muzyczne. Tekst poetycki bowiem zawiera w sobie własną melodię, rytm fraz i… w zasadzie to jest rzecz metafizyczna, to się po prostu zdarza. Sam Herbert w utworze Do Ryszarda Krynickiego – list umieścił taki kamień węgielny tego wiersza i całej sztuki mowy wiązanej:

Niewiele zostanie Ryszardzie naprawdę niewiele
z poezji tego szalonego wieku/na pewno Rilke Eliot kilku innych dostojnych szamanów/którzy znali sekret zaklinania słów formy odpornej na działanie czasu/bez czego nie ma frazy godnej pamiętania, a mowa jest jak piasek…

No, właśnie ostatecznie ubranie myśli i uczuć w jedyną i niepowtarzalną szatę słów, które będą coś znaczyć, jest czystą magią. Złożenie ich z muzyką, która pomoże słowom, a nie będzie przeszkadzać lub choćby nie czynić pokracznymi, jak kula podpierająca chromego, też jest racjonalnie niepojmowalne. Mam też swe doświadczenia w tej materii. Wielokrotnie już korespondowałem z kompozytorami, tymi tzw. poważnymi, ale też owymi od poezji śpiewanej, a nawet – pardonsik – nie całkiem poważnymi. Dla nich wszystkich miałem słowa otuchy. Twierdziłem, że to są napisane dobrze wiersze, więc nie powinno być im trudno dopasować konstrukcję melodii do przemyślanej architektury słów. Większość informowała mnie potem, że tak było w istocie. Jednak to, co najważniejsze, umyka nam i…bardzo dobrze!

* * *

W 1969 r. ukazał się tom wierszy Herberta pt. Napis. Kilka lat wcześniej, 1 listopada 1963 r., zmarł Jego Ojciec, Bolesław. Wspomnianą publikację Poeta dedukował Jego pamięci. Rychło po nim, 29 grudnia 1965 r., „emigrował w błękity” mój Ojciec, którego Wuj uważał za swego najlepszego przyjaciela. Poświęcił mu wiersz Śmierć pospolita, także zamieszczony w Napisie. Jakby ta sytuacja była mało dramatyczna, to obu tym najbliższym nie był w stanie oddać ostatniej posługi, bowiem przebywał za granicą. Kiedy odchodził w cierpieniu Rodziciel pisarza, sam konający zażądał, by syn nie pojawił się przy jego łożu boleści, albowiem wiedział, iż nieprędko uda mu się wyrwać z PRLu, a rozumiał znaczenie tej peregrynacji do źródeł cywilizacji. Nie dotarł też na pogrzeb mego Ojca, który jeszcze zdążył dopilnować wzniesienia pierwszej wersji nagrobka familijnego na Otwockim cmentarzu… dla Teścia… dla siebie. Wspominany tu tom otwiera wiersz Prolog, który jest tekstem, co się zowie programowym Twórcy, który przeżył ostry życiowy zakręt, nie bez kozery nadając temu utworowi formę nawiązującą do antycznego dramatu.

Dla nas najważniejsza wydaje się w tym momencie pierwsza strofa:

Komu ja gram? Zamkniętym oknom
klamkom błyszczącym arogancko
fagotom deszczu – smutnym rynnom
szczurom co pośród śmieci tańczą…

Poeta przyjmuje tu na siebie postać muzyka/śpiewaka przygniecionego absurdem twórczości, którego źródłem jest dojmująca samotność. Choć natychmiast odwołuje się do powszechnego dla Jego pokolenia doświadczenia wojny, to i tak przecież ze swą wrażliwością pozostaje sam przed ciemnym zwierciadłem barbarzyństwa.

W magiczny sposób splata się ów przekaz liryczny z opowieścią, którą sam słyszałem z ust Gintrowskiego, a potem z niejakim, ale radosnym, zaskoczeniem odnalazłem pośród stosu rupieci na YouTubie. W 1981 r. słynne trio, którego był filarem, miało okazję wystąpić w paryskiej Olimpii. Wówczas uchodziło to za wyjątkową nobilitację. Wszakoż można podejrzewać, iż panowie Gintrowski, Kaczmarski i Łapiński zostali zaproszeni do Paryża jako reprezentanci i do pewnego stopnia wyraziciele tego, co się w Polsce działo, czyli eksplozji Solidarności. Otóż Przemek w osobistym przekazie nawet znacznie dramatyczniej przedstawiał ową sytuację niż przed kamerami. Mówił o sobie i kolegach, że dla widzów przypominali oszalałe zwierzęta, spoceni, raniący palce o struny, a nade wszystko dramatycznie wyrzucający z siebie całkiem niezrozumiałe frazy przed publiką, która nawet w najdzikszych snach nie mogła pojąć źródła bólu tych ludzi z kraju smutnego Helotów, ba, nie chcieli ich zrozumieć z czystej wygody i lenistwa. Dziś z resztą pod tym ostatnim względem nic się nie zmieniło, tylko tym razem walczą Ukraińcy, a Polacy są ich rzecznikami.

W istocie bowiem w kwestiach zasadniczych niewiele się zmienia. Twórcy zawsze będą mogli liczyć na ulgę w swym samotnym trudzie tylko u cichego źródła wiedzy, które budzi rozum i wrażliwość. Ot, taka to ci pointa, widziana z perspektywy Kantyczki z lotu ptaka.

Rafał Żebrowski