Trudno uwierzyć, że od siedmiu lat nie ma wśród nas Przemysława Gintrowskiego. Dla wielbicieli pozostały jednak jego piosenki, które są śpiewane dzisiaj przez kilka pokoleń Polaków.
Przemysław Gintrowski…Był jedynakiem, ukochanym dzieckiem rodziców. Żadnego młodzieńczego buntu nie przeżywał. Bez szemrania przyjął zasady ustanowione przez ojca. Wychowano go w sposób dość twardy:
„To ci wolno, ale tego już nie”. Do 18 roku życia musiał wracać o 20.00 do domu. I nie było zmiłuj. Natomiast później ojciec mu powiedział: „Gdybyś miał nie przyjść na noc, to zadzwoń i powiedz matce, żeby się nie denerwowała„.

Wtedy jeszcze PRL młodemu Gintrowskiemu nie przeszkadzał. Być może, gdyby nie trafił do warszawskiego liceum im. Rejtana i do słynnej 1 Drużyny Harcerzy zwanej „Czarną Jedynką” nie zostałby później bardem opozycji. To tam młody Przemek nauczył się pierwszych antypaństwowych piosenek. Do końca pamiętał fragment jednej z nich: „Źle było, źle będzie, w Polsce i wszędzie”. Jego drużynowym był Janusz Kijowski, późniejszy współtwórca „kina moralnego niepokoju”, reżyser m.in. takich filmów jak „Indeks”, „Kung-fu”. 

„Gdyby nie Marzec 68, nie zaśpiewałbym 10 lat później „Murów”. Bo wtedy, tak naprawdę, zrozumiałem czym jest komunizm. Miałem 17 lat i wtedy pierwszy raz dostałem pałą po tyłku. Nie chodzi tu tylko o ból fizyczny, bardziej o upokorzenie, o te wszystkie kłamstwa, o szczucie jednych ludzi na drugich. Nie rozumiałem, dlaczego mój szkolny kolega, żydowskiego pochodzenia, nagle musiał wyjechać z Polski” – wspominał Przemysław Gintrowski. Do końca się z tym nie pogodził.

Po zdaniu matury chciał iść na fizykę na UW, ale wciąż był posłusznym synem. Gdy więc rodzice, ciotki, wujowie mówili: „Zostań inżynierem, to taki zacny zawód, będziesz miał w ręku konkretny fach” – poszedł na Politechnikę na Wydział Mechaniczny Energetyki i Lotnictwa. Bo wtedy bycie inżynierem nobilitowało. 

„Ale fizyka wciąż mnie interesowała i po skończeniu Politechniki zacząłem ją studiować na Uniwersytecie Warszawskim. Ja mam umysł ścisły. Tak często się zdarza, że ludzie, którzy mają uzdolnienia muzyczne, to mają predyspozycje ku przedmiotom ścisłym” – mówił Gintrowski.
Na fizyce Przemek miał indywidualny tok nauki, ale nie skończył tych studiów, bo muzyka zaczęła go coraz bardziej absorbować, wciągać, zajmować. 

RODZIMI BARDOWIE

Zaczął występować na studenckich scenach i wkrótce poznał Jacka Kaczmarskiego. Wtedy kluby studenckie wyglądały zupełnie inaczej niż teraz, były przyczółkiem niezależnej kultury, działały świetne teatry, kabarety, z recitalami występowali młodzi, zbuntowani piosenkarze. Rodzimi bardowie. Ich siłą była prostota przekazu i jego autentyzm.

Kiedy do Przemka i Jacka dołączył pianista Zbigniew Łapiński w 1979 roku doszło do premiery legendarnego programu „Mury”. Sukces „Murów” przeszedł najśmielsze oczekiwania. Publiczność, składająca się głównie z młodych ludzi, waliła drzwiami i oknami. Do niedużej sali na 100 osób, wchodziło 200. Ludzie siedzieli wszędzie, także pod fortepianem. 

Potem tytułowa piosenka z programu „Mury” została wręcz „zawłaszczona” przez „Solidarność”.
„Nie mieliśmy oczywiście nic przeciwko temu, ale moim zdaniem ten utwór nie został w pełni zrozumiany przez ludzi „Solidarności”. Oni usłyszeli tylko refren: „wyrwij murom zęby krat/zerwij kajdany, połam bat/a mury runą, runą, runą i pogrzebią stary świat”. Zapomnieli o zakończeniu piosenki, w którym jest mowa jak szybko wyrastają nowe mury. My nie tworzyliśmy nic na konkretną chwilę. Nasza muzyka dotyczyła pewnych podstawowych wartości. Chcieliśmy pokazywać, że warto żyć zgodnie z nimi i je chronić” – mówił Gintrowski.

Był rozczarowany i niezadowolony z tego jak Polska była w tamtych latach rządzona. Nie podobało mu się, że ludzie byłego systemu wciąż mają tyle do powiedzenia. Ci ludzie, którzy mieli zmieniać Polskę sami się zmienili. Tak jak ojciec był zwolennikiem jasnych i przejrzystych zasad. Ale ciągle potrzebował kogoś, kto będzie go napędzał, popychał do działania, tak jak kiedyś Jacek Kaczmarski. „Ja jestem leniem, nie ma co ukrywać. Jacek zmuszał mnie do pracy. Gdy razem występowaliśmy, to ja miałem bat nad głową. Dawał mi teksty i strasznie się wściekał, gdy szybko nie napisałem muzyki. Nie skomponowałbym tyle, gdyby nie Jacek” – mówił Przemysław Gintrowski. „Kaczmarski miał taką potrzebę, by to co napisał zaraz grać ludziom. A ja nigdy nie miałem potrzeby pokazywania ludziom swojej twórczości. Kiedy utwór powstanie, przestaje mnie już interesować. Dlatego tak lubię pisać muzykę filmową Nie wiąże się to bowiem ze zobowiązaniami koncertowymi, a nawet z koniecznością oglądania tych filmów. Choć na ogół później je oglądam”

To była szorstka przyjaźń. Przemek z Jackiem rywalizowali ze sobą. Każdy z nich miał swoje ambicje, chciał być lepszy od drugiego. Zwłaszcza w tym pierwszym okresie ich znajomości. Ale po pewnym czasie zaczęli się docierać jako kumple i jako artyści. Choć Jacek później napisał trochę złośliwie: „Partnerzy także źródłem troski/ciąży przyjaźni kamień młyński/niezbyt wysilał się Gintrowski /nazbyt wysilał się Łapiński/ tyleśmy wspólnie wznieśli modlitw /rozeszliśmy się bez melodii”.

Tak naprawdę nigdy się nie rozstali. 

PASZPORT? NIE

W październiku 1981 roku trio Gintrowski-Kaczmarki-Łapiński wyjechało do Francji na koncerty. I tam muzycy otrzymali  propozycję nagrania płyty, w tej samej wytwórni, w której nagrywał Włodzimierz Wysocki. I tu następuje przypadek, jeden z niewielu w życiu Przemysława Gintrowskiego. Kaczmarski, który jako jedyny z ich trójki znał francuski, zostaje we Francji, by dopilnować kontraktu. Gintrowski z Łapińskim wracają do kraju, by przełożyć na inne terminy zaplanowane wcześniej koncerty. „Nagranie płyty wiązało się z tym, że musielibyśmy zostać we Francji kilka miesięcy. Miałem więc pozałatwiać nasze sprawy w kraju i zaraz wracać do Paryża” – wspominał Przemysław Gintrowski.- „Ale kiedy 8 grudnia poszedłem do Agencji Artystycznej Pagart po swój paszport, dowiedziałem się, że nie mogę wyjechać do Francji. Warto przypomnieć, że w tamtych czasach paszporty były zamknięte na komisariatach milicji w pancernych szafach, szufladach, sejfach. Artystom paszporty wydawał Pagart”.  

Ale nawet gdyby Gintrowski dostał paszport i wyjechał na Zachód nie mógłby zostać na emigracji tak jak Jacek. „Nie mógłbym żyć poza Polską, choć muzykę da się  pisać wszędzie. To kwestia mojego charakteru oraz tego, że to co robię ściśle wiąże się z polską kulturą, historią, językiem” – mówił Gintrowski.
Stan wojenny zastał go na koncertach w Poznaniu. Kiedy 12 grudnia wieczorem chciał zadzwonić do rodziców, z którymi wciąż mieszkał, okazało się, że telefony nie działają. W Polsce wprowadzono stan wojenny. 

BEZ KNEBLA CENZURY

Gintrowski szybko się otrząsnął z pierwszego szoku i postanowił zaprotestować przeciwko bezprawiu generała i jego świty. Był jednym z pierwszych artystów, który zaczął występować, co było aktem niebywałej odwagi. Śpiewał w prywatnych mieszkaniach, w kościołach oraz w warszawskim Muzeum Archidiecezji, które stało się miejscem, gdzie artyści mogli wypowiadać się bez knebla cenzury.
„Moja sytuacja była komfortowa, mogłem wyśpiewać publicznie bezradność i wściekłość, jakie ogarnęły mnie po 13 grudnia 1981 roku” – wspominał Gintrowski.

To on, a nie Jacek stał się teraz jednym z najbardziej znaczących artystów podsycających bunt, dających nadzieję i siłę do walki o wolność. Kto wie, jakby się wszystko potoczyło, gdyby poliglota Kaczmarski nie został we Francji. On, na emigracji mógł mówić wszystko. Ale to tu byli ludzie, którzy pragnęli gniewnych słów i ostrej muzyki. Gintrowski przez to, że został w kraju, żył trudnymi emocjami, które trawiły Polaków, w tym samym rytmie. Może dlatego łatwiej znalazł drogę, gdy wszystko się zmieniło.

Przez cały pobyt Kaczmarskiego na emigracji utrzymywali ze sobą kontakt. Jacek przysyłał Przemkowi swoje teksty, wiersze z prośbą o napisanie muzyki.
„Jacek kochał koncerty, potrzebował porozumienia ze słuchaczami. Gdy po 9 latach nieobecności, w 1990 roku Kaczmarski przyjechał do Polski, chciał byśmy od razu razem zagrali koncerty. Powiedziałem mu wtedy: Jacuś, ty sobie zagraj te pierwsze koncerty sam. Tego ci potrzeba” – opowiadał Gintrowski. Jacek wzbudzał w Przemku uczucia opiekuńcze. Gintrowski zdawał sobie sprawę, jak ważne dla niego będą te pierwsze występy w Polsce, jak długo na nie czekał. Znał Kaczmarskiego na tyle, że doskonale wiedział, iż Jacek potrzebuje wrócić do roli artysty porywającego tłumy. I Kaczmarski zagrał te koncerty sam. 

„Mimo że Kaczmarski na każdym kroku podkreślał, iż emigracja była dla niego bardzo ważna, to jednak on ją bardzo źle ją znosił” – mówił Gintrowski.
Jacek się wypalił na emigracji. Po powrocie nie odnalazł już dawnej publiczności. Ludzie żyli wolnym rynkiem, zakładali biznesy, niewielu miało ochotę słuchać śpiewanych prywatnych lekcji historii Jacka Kaczmarskiego. W nowej rzeczywistości Gintrowski poradził sobie lepiej, bo ciągle komponował muzykę do filmów, a Jacek znowu wyemigrował, tym razem aż do Australii. 

Gintrowski miał szczęście do wielkich poetów. Pierwszy to genialny Kaczmarski, rozedrgany młodzieniec, niesforny jak Mozart, ale który pisał jak Mickiewicz. Drugi geniusz – bardziej dojrzały, błyskotliwy, przewrotny, piekielnie mądry Zbigniew Herbert. 

Dzięki temu, że Gintrowski poszedł na wymarzoną fizykę na Uniwersytet, trafił do intelektualno-artystycznego środowiska, gdzie zaczął się realizować twórczo. Wkrótce poznane dziewczyny z polonistyki zaczęły mu podsuwać wiersze poetów, z których największe wrażenie zrobił na nim Zbigniew Herbert. 

„Zacząłem śpiewać jego wiersze, ale za mały jestem, żeby powiedzieć, iż przyjaźniłem się z panem Herbertem. Choć śpiewałem jego poezje już dobrych kilka lat, to spotkaliśmy się pierwszy raz dopiero na początku stanu wojennego. Muszę szczerze powiedzieć, że początkowo pan Zbigniew nie był zadowolony z faktu, że ja śpiewam jego wiersze. Rozumiałem go. Herbert uważał, że jego poezja nie potrzebują dodatkowej oprawy, żeby funkcjonować w umysłach czytelników. Ale później przekonał się, że zaśpiewane wiersze docierają do większej grupy ludzi” – mówił Gintrowski. 

Dla Przemka Zbigniew Herbert jest najwybitniejszym współczesnym polskim poetą i autorytetem moralnym. Herbertowski system wartości, na który składają się wolność jednostki i uczciwość wobec siebie są dla niego najważniejsze. Wielka mądrość tego poety dodawała mu sił, napędu, przekonania o słuszności tego, co robi.

Herbert był wesołym człowiekiem. Lubił się śmiać. Kiedyś miał przyjść z swoją żoną, panią Kasią, na koncert Gintrowskiego do Muzeum Archidiecezji, ale źle się poczuł. Przyszła sama pani Kasia i przyniosła artyście pocztówkę z widokiem pomnika Chopina w Łazienkach. Na drugiej stronie było napisane: „Przepraszam, że nie mogę przyjść, ale źle się czuję. Przesyłam Panu, to co mam najdroższego, czyli moją żonę”. I podpis: Zbigniew Herbert „tekściarz” pana Gintrowskiego. 

Innym razem trafił do Przemka odbity na powielaczu niepodpisany wiersz „Raport z oblężonego miasta”. Gintrowski od razu się zorientował, że napisał go Zbigniew Herbert. Przy najbliższym spotkaniu zapytał go, czy on jest autorem. Herbert przeczytał i powiedział: „Nieźle napisany, ale to… nie ja”. Przemek pożegnał się, wyszedł na klatkę, schodzi po schodach, a tu nagle drzwi się uchylają, Herbert wychylił tylko głowę i rzucił za artystą: „Panie Przemysławie, a nad tym wierszem to się zastanowię, czy przypadkiem nie ja go napisałem”. 

„Ta cała wrzawa, która zaczęła się po śmierci Zbigniewa Herberta bardzo mnie zniesmaczyła. Nie chcę tego komentować w żaden sposób. Salony nigdy mnie nie interesowały. I jak sądzę pana Herberta też nie, bo nie bywał. I w związku z tym zawłaszczanie przez kogokolwiek Zbigniewa Herberta uważam za nadużycie. 

Pan Zbigniew Herbert jest nasz. Należy do całego narodu. To jest największy, powojenny polski poeta. Według mnie oczywiście” – mówił Gintrowski. 

Zaprzyjaźnili się w czasach buntu. Bogusław Linda już na początku swej kariery dokonał dość radykalnego wyboru. Grał u Wajdy, Kieślowskiego, Holland, choć było pewne że jego ról nikt nie obejrzy, bo te filmy trafią na półkę. Gintrowski podobnie przez wiele lat istniał tylko w drugim obiegu. Poznali się przed stanem wojennym, we Wrocławiu podczas trwania Festiwalu Piosenki Aktorskiej. Wieczorem Gintrowski poszedł do Klubu Filmowców, a tam dyskoteka. Ponieważ nigdy nie lubił tańczyć, kupił butelkę whisky, usiadł  z boku i zaczął sobie z niej pociągać. Kiedy muzyka ucichła i tańczące towarzystwo zeszło z parkietu Przemek dostrzegł siedzącego pod ścianą nieznanego mężczyznę, który też popijał alkohol prosto z flaszki. Bardzo mu się to spodobało. Podszedł więc do niego i powiedział: „Cześć”. 

„Boguś był jedną z niewielu osób, które mogą przyjść do mojego domu o każdej porze dnia i nocy bez zapowiedzi. Szybko się zrozumieliśmy, dobrze nam się rozmawiało. Poza tym razem gotowaliśmy” – mówił Gintrowski. 

PICHCENIE Z LINDĄ

Spotykali się co drugą niedzielę koło południa, albo w mieszkaniu Lindy, albo Gintrowskiego. Swym ówczesnym partnerkom życiowym dawali wtedy wolne. Sami zaś zabierali się do pichcenia. Korzystali z książek kucharskich, ale także z własnej fantazji.

Gintrowski gotować nauczył się w młodości. Podczas studiów jeździł z przyjaciółmi na spływy kajakowe. I tam będąc zdany na siebie zaczął gotować. Bo ile dni można jeść konserwy czy jajecznicę? Gotowanie tak się Przemkowi spodobało, że w jego domu, to on gotuje, nie żona. Do każdego posiłku koniecznie musiało na stole się znaleźć co najmniej pięć rodzajów surówek i wino. Bez tego nie siadał do obiadu. 

Nie był osobą stadną, nie lubił tłumów, bankietów, hałaśliwych imprez. Cenił sobie spokój, ciszę, najlepiej czuł się we własnym domu.

Sławomir Zygmunt 

Fot. Przemysław Król