Przypominam sobie jeden z listopadowych wieczorów 1984 roku. Wypełniony po brzegi warszawski klub „Hybrydy” czekał na pojawienie się owianych legendą Przemysława Gintrowskiego i Zbigniewa Łapińskiego. Chociaż tego dnia występowało wielu ciekawych artystów (odbywał się Ogólnopolski Przegląd Piosenki Autorskiej), dla zebranej publiczności liczył się tylko ten jeden występ. Trudno przypuszczać, że teksty były zaakceptowane przez cenzurę, bowiem artyści wykonywali pieśni Jacka Kaczmarskiego, między innymi słynny „Koncert fortepianowy”. Zgromadzeni na sali widzowie byli jak lawa, która kipiała pod zaschniętą skorupą komunistycznej magmy. Było to moje pierwsze osobiste spotkanie z artystą, którego twórczość znałem już dość dobrze ze sprzedawanych w drugim obiegu kaset. Gintrowski był twórcą niezwykłym, wydawać by się mogło, że pozostawał w cieniu wybitnej indywidualności Jacka Kaczmarskiego, niemniej działo się tak tylko do momentu, kiedy śpiewali wspólnie. Słuchając pieśni „Śmiech”, „Mury” czy „Autoportretu Witkacego”, od razu można było poznać, że mamy do czynienia z twórcą samodzielnym, obdarzonym wielką wrażliwością poetycką, z dojrzałym kompozytorem. Jak sam wspominał po latach, początkowo duet z Kaczmarskim nie wydawał mu się sensowny – obaj byli indywidualnościami, obaj mieli własny dorobek twórczy, jednak wspólny ogląd rzeczywistości, na który nakładała się nić porozumienia w kwestiach artystycznych, zadecydowały o podjęciu współpracy. Wkrótce zyskali publiczność, której może pozazdrościć każdy twórca poezji śpiewanej. W okresie „karnawału „Solidarności”” stali się chyba najpopularniejszymi wykonawcami w kraju. Koncerty w klubach studenckich i na wielkich scenach, w Polsce i za granicą, zapowiadały niezwykłą karierę duetu. Zakończyła się ona w grudniu 1981 roku decyzją Jaruzelskiego. Wprowadzony w Polsce stan wojenny i decyzja Jacka Kaczmarskiego o pozostaniu za granicą zmusiły Przemysława Gintrowskiego do powrotu do występów solowych. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że było to zrządzenie Opatrzności. Obdarzony wielką wyobraźnią artysta stał się najwybitniejszym interpretatorem poezji Zbigniewa Herberta. Bez wielkiej przesady można stwierdzić, że wielu Polaków zetknęło się z twórczością „księcia poetów” właśnie dzięki niemu. Po powrocie Jacka Kaczmarskiego z emigracji podjęto próby reaktywacji zespołu, ale „Mury w muzeum raju” miały, w moim odczuciu, wyłącznie charakter spotkania po latach. Czuło się wyraźnie, że był to raczej koncert „trzech tenorów”, z których każdy od dawna wędruje własną ścieżką. Choć sami artyści mieli podobno plany dalszej współpracy (przerwane chorobą Kaczmarskiego), wydaje się, że wspólne koncerty były raczej odpowiedzią na społeczne zapotrzebowanie – publiczność znów chciała oglądać wielkie trio z lat osiemdziesiątych. Można przypuszczać, że na rozejście się dróg mogło mieć również wpływ odmienne doświadczenie minionej dekady stanu wojennego. Domowe i półoficjalne występy w warunkach komunistycznej rzeczywistości miały swoisty smak. Wiem z własnego doświadczenia, jaki panował wtedy głód słowa, choć na drodze twórczej stawiałem wówczas pierwsze kroki. Pamiętam to wrażenie, kiedy publiczność chłonie każde wypowiedziane słowo, i specyficzną atmosferę takich spotkań. W przypadku Przemysława Gintrowskiego, twórcy będącego symbolem, miało to oczywiście wymiar zwielokrotniony. Śpiewał teksty Jacka Kaczmarskiego (występował więc niejako w jego zastępstwie) i coraz częściej Zbigniewa Herberta. „Raport z oblężonego miasta”, wprost odnoszący się do stanu wojennego i związanych z nim opresji, dotykał słuchacza bezpośrednio. Każdy mógł w nim odnaleźć kawałek własnego losu. Udział w nielegalnym koncercie dawał poczucie uczestnictwa w jakimś misterium wolności. Teksty Herberta, genialne od strony formalnej i jednoznaczne w wymowie, były swoistymi traktatami moralnymi, dzięki opracowaniom muzycznym Gintrowskiego trafiały „pod strzechy”. Był to rzadki przypadek, kiedy wyjątkowo wysublimowane słowo przenikało do kultury masowej, tym bardziej że w oficjalnym obiegu teksty najwybitniejszego poety polskiego były zupełnie nieobecne. Koncerty Przemysława Gintrowskiego miały więc wymiar edukacyjny w sensie ścisłym. Wydaje się, że emigracyjne doświadczenia drugiego z bardów były zupełnie inne. Jakkolwiek występy Jacka Kaczmarskiego gromadziły liczną publiczność, nie mógł się on odnaleźć w nowych warunkach. Paradoksalnie w wolnym świecie trudniej było pisać o wolności. Różne doświadczenia przełożyły się na stosunek do rzeczywistości. Lata 90. przyniosły tyleż nadziei, co rozczarowań. W artystycznej karierze Przemysława Gintrowskiego rozpoczął się nowy etap. „Kamienie” to płyta, którą można uznać za poetycką odpowiedź na moralny stan społeczeństwa polskiego w pierwszych latach III RP. Poczucie, a właściwie przeczucie zapaści duchowej wyrażone jest chyba najpełniej w pieśni „Kataryniarz”: „Te same postacie odkopią spod ziemi/ I znowu zobaczę, co nieraz widziałem/ Że mędrcy przyznali znów laur akademii/ Za dowód niezbity, że czarne jest białe”. Wybór tekstów Jerzego Czecha (autora wierszy z „Kamieni”) i przebijająca z nich gorycz są niewątpliwie dowodem na to, że Przemysław Gintrowski nie akceptował dokonującego się w mentalności Polaków moralnego dryfu i kierunku, w którym podążało polskie państwo. Był twórcą z poczuciem misji, mającym przeświadczenie, że scena jest polem, na którym rozgrywa się często decydujący bój o ludzkie dusze. W ten sposób wpisywał się w tradycję wielkiej poezji romantycznej, stawiającej sobie za cel budzenie sumień, przekształcanie zjadaczy chleba w anioły. Poezja nie była jedyną pasją artysty. Niebagatelne miejsce w dorobku zajmuje również muzyka filmowa. Skomponował muzykę do 29 filmów, jego piosenki były wykorzystane w kolejnych kilkunastu, w ośmiu filmach zagrał role epizodyczne (na ogół wykonywał piosenki). Współpracował z reżyserami tworzącymi kino moralnie zaangażowane, ich filmy były swoistymi moralitetami. Jak sądzę, ten właśnie wymiar przyciągał Gintrowskiego do zaangażowania swego talentu w twórczość filmową. Jakkolwiek cenił sobie rozwój polskiego kina rozrywkowego, jakoś się w nim nie odnalazł. Może zresztą współcześni twórcy nie dostrzegli wielkiego potencjału artysty. Myślę, że można pokusić się o stwierdzenie, że Przemysław Gintrowski jest jednym z najwybitniejszych polskich poetów śpiewających. Piszę z całą odpowiedzialnością o nim jako o poecie, bo wcale nie trzeba pisać wierszy, żeby być poetą, wystarczy pewien specyficzny stan ducha i wrażliwości. Piszę z całą odpowiedzialnością: „jest”, bo dla twórców poezji śpiewanej w Polsce Przemysław Gintrowski na zawsze pozostanie punktem odniesienia.

Andrzej Kołakowski