Przemysław Gintrowski – cóż można powiedzieć? Legendarny bard, genialny kompozytor, wielki miłośnik Herberta, prawy człowiek… To wszystko banał. A on był niebanalny. Artysta. Patriota. Wielka osobowość. Trudno uwierzyć, że więcej już nie zaśpiewa…

Poznałam go podczas trasy koncertowej słynnego trio Kaczmarski- Gintrowski- Łapiński promującej „Wojnę postu z karnawałem”. To był ich pierwszy nowy „pełnometrażowy” wspólny program w wolnej Polsce. A zarazem, jak się okazało – ostatni. Wtedy jednak nikt jeszcze o tym nie wiedział. Trio Kaczmarski- Łapiński – Gintrowski wydawało się nierozerwalne i nieśmiertelne. Wraz z grupą przyjaciół podążaliśmy śladami zespołu. Choć słowo „fan” nie było jeszcze wtedy popularne, a do tej pory nie należy do określeń, które lubię, to chyba tak należało nas wtedy określić. W końcu artyści nas dostrzegli i zaprosili do podróżowania jednym busem. Cóż za wyróżnienie!

To był czas, kiedy ich legenda jeszcze ludziom nie spowszedniała, kiedy możliwość pójścia na koncert opozycyjnych bardów, znanych przez lata jako głosy z pirackich kaset (innych nie było) stawała się wydarzeniem. Czy to Białymstoku, czy w Zielonej Górze, czy Piotrkowie, czy w warszawskiej Rivierze – na spotkania i występy z artystami niezmiennie przychodziły tłumy.

To, co wtedy rzuciło mi się w oczy, to większa niż pozostałej dwójki bezpośredniość Przemka (jakoś tak nie starał się sprawiać wrażenia wielkiego gwiazdora, choć okoliczności sprzyjały). Równocześnie jednak trzymał się trochę z boku. Z różnych powodów wolał jeździć własnym autem niż wspólnym busem, przy kolacjach unikał alkoholu. „Swoje już w życiu wypiłem” lubił mawiać.

Na koncertach to właśnie jemu częściej niż pozostałym członkom zespołu zdarzało się zapomnieć tekstu, ale gdy śpiewał emanował magiczną, elektryzującą salę emocją. Występy z jego udziałem miały szczególną atmosferę. Interpretację Kaczmarskiego niosły ogromną dynamikę, Gintrowskiego – głębię. Razem tworzyli absolutnie niezwykły duet. Duet – legendę.

Miał swoich zagorzałych fanów, ale naśladowców jakby mniej niż Kaczmarski. Może dlatego, że jego metoda śpiewania była trudniejsza do „podrobienia”?

Czuł się chyba bardziej muzykiem, kompozytorem niż bardem. Zresztą czy można to jednoznacznie zdefiniować? Nie pisał tekstów, pisał nuty. Ale nie było mu obojętne co śpiewał. Stąd Herbert – jego pasja i miłość. Kochał tę poezję, a równocześnie miał do niej ogromny szacunek. Wspominał, że napisaniem muzyki do „Trenu Fortynbrasa” zmagał się długo, bo to taki genialny utwór i nie wolno go zepsuć…

Tak czy owak jego muzyki nie sposób pomylić z żadną inną.

Wszyscy pamiętamy prześmiewczo – patetyczną melodię  z serialu „Zmiennicy”, mnie nie wiem czemu wbił się w pamięć  serial „Crimen” Laco Adamika,  gdzie Gintrowski wystąpił w roli wędrownego dziada – bajarza, śpiewającego ballady…

Jedno z ostatnich moich spotkań z Przemkiem, to spotkanie na pogrzebie Kaczmarskiego. Wracaliśmy razem z cmentarza. Choć dawni przyjaciele nie utrzymywali już dawno bliskich relacji, a ich artystyczne, a także (a może przede wszystkim) polityczne drogi zupełnie się rozeszły – jednak śmierć dawnego przyjaciela głęboko nim wstrząsnęła. To co dawało mu pociechę to informacja, że Jacek został przed śmiercią ochrzczony.

W polityce Gintrowski był wyznawcą prostych, wartości: patriotyzm, Bóg, honor, Ojczyna. Nie relatywizował, obce były mu kosmopolityczne ciągoty Kaczmarskiego.

Pamiętam, jak cieszył się z domu pod Warszawą, z sukcesów córek, z pracy.. Parę lat temu spotkałam go na korytarzach TVP. Właśnie kończył przygotowania do kolejnej płyty z tekstami Zbigniewa Herberta. Poznał mnie od razu. Wymieniliśmy się aktualnymi telefonami. Zaprosił na koncert. Nie udało mi się pójść. Dziś dowiedziałam się, że się nie uda już nigdy. I tego żałuję najbardziej… Dla mnie skończyła się pewna epoka.

Anna Sarzyńska
/źródło:wpolityce.pl/