Pierwszy raz zetknąłem się z Jackiem Kaczmarskim i Przemkiem Gintrowskim pod koniec lat siedemdziesiątych, w jakimś klubie studenckim w Trójmieście. Wiekowo mieściłem się pomiędzy jednym, a drugim. Ja dopiero zaczynałem muzykować; oni plasowali się już wtedy na studenckim, artystycznym Olimpie.

Za duetem Kaczmarski-Gintrowski szła już sława niepokornych bardów, podsycana odsłuchiwanymi z kaset „Obławą na wilki” i „Murami”. Pomimo znacznej rozpoznawalności nie było w nich cienia zarozumialstwa, żadnego gwiazdorzenia… Wręcz przeciwnie, cechował ich przesympatyczny i kontaktowy luz.

Gdy nieco spóźnieni bardowie znaleźli się wreszcie na scenie, moją uwagę przykuł śmieszny szczegół: przez wycięty w futerale otwór nonszalancko wystawała główka gitary Jacka. Kaczmarski wyjaśnił, że gitara była za długa (albo pokrowiec za krótki), stąd taki pomysł na naturalną wentylację instrumentu. Zresztą oba futerały były strasznie odrapane i jakieś takie „przydeptane”; potem okazało się, że w trakcie koncertu służyły im na scenie za podnóżki…

Gdy przygasły światła i pojawiły się pierwsze dźwięki strun – zdaliśmy sobie sprawę, że obcujemy z Kulturą i Historią pisanymi z dużej litery… Sala chłonęła każde słowo płynące ze sceny, chwytała w lot każdą aluzję polityczną, reagowała żywiołowo na puenty ballad. Metalicznie brzmiący głos Kaczmarskiego i męski, chrapliwy wokal Gintrowskiego uzupełniały się nawzajem, malując obrazy z przeszłości Polski i kreśląc ostry, czarno-biały obraz czasów współczesnych. Dwa głosy i dwie gitary, raz w subtelnym, ckliwym przesłaniu, innym razem z rewolucyjnym, agresywnym zacięciem (wręcz na pograniczu zerwania strun gitarowo-głosowych) – oczarowały mnie totalnie i kompletnie. I właśnie ta nadekspresja, przejęta żywcem z ballad Wysockiego – stanowiły (oprócz genialnych tekstów) o sile i oddziaływaniu tych gigantów pieśni zakazanych…

Po stanie wojennym drogi obu artystów rozeszły się na jakiś czas.

Kaczmarski, którego wojna Jaruzelskiego z Narodem zaskoczyła na koncertach we Francji – pozostał na Zachodzie, związał się z radiem Wolna Europa i miał możliwość kontynuacji swej twórczości poza cenzurą PRL-u. Po powrocie do wolnej Polski nie mógł jednak odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Próby reaktywacji tria Kaczmarski-Gintrowski-Łapiński skończyły się umiarkowanym wynikiem. Nowa generacja Polaków nie rozumiała przesłania barda Solidarności; ludzie skupieni na nadrabianiu zaległości w konsumpcji dóbr doczesnych nie chcieli już słuchać takich tekstów. Przedwczesne odejście tego „Mickiewicza naszych czasów” musiało być przepełnione goryczą…

Inaczej było z Gintrowskim. „Uziemiony” przez stan wojenny w Polsce Ludowej – zaczął się rozwijać również na innych polach działania. Śpiewał wiersze Herberta, koncertował, nagrywał płyty, skomponował muzykę do kilkudziesięciu filmów (serialowych, fabularnych, dokumentalnych), był też wykładowcą . Pomimo tych sukcesów na niwie szeroko rozumianej rozrywki – nie dołączył do chóru „salonowych” twórców. Swymi publicznymi wypowiedziami o katastrofie smoleńskiej czy surowymi ocenami ówczesnej władzy odcinał się zdecydowanie od klakierów z branży artystycznej…

Mijaliśmy się sporadycznie na koncertowych szlakach; ostatni raz porozmawialiśmy sobie dłużej 10 kwietnia 2011r., w oczekiwaniu na występ na Krakowskim Przedmieściu w rocznicę tragedii smoleńskiej. Wspominaliśmy stare, studenckie śpiewania; i tę mądrość płynącą wówczas ze sceny, i tę inteligencję ówczesnych słuchaczy, rozumiejących wyrafinowany język poetów. Kiedy wieszczyłem upadek rozumnych odbiorców i związaną z tym konieczność spłycania tekstów ballad do prostych, zrozumiałych (twitterowych) komunikatów dostosowanych do współczesnej percepcji, Przemek uśmiechnął się tylko. A potem wziął swoją gitarę, wyszedł na scenę i zagrał dla 70 tys. ludzi… I poczułem, jak dach nad sceną uniósł się znowu do góry…

Żegnaj, Przemku… Pospieszyłeś się trochę; tyle tu jeszcze jest do zrobienia… Dołączyłeś do Kaczmarskiego, Baczyńskiego, Mickiewicza…

Podeślijcie nam czasem we śnie trochę Waszej Weny… Choć wiem, że i tak nic i nikt Was tutaj nie zastąpi…

Na szczęście zostały nam jeszcze Wasze ballady i wiersze…

Lech Makowiecki