Przemysława Gintrowskiego wspomina Marcin Żmuda, ostatni akompaniator barda (razem na zdjęciu) w latach 2009-2012, członek Kwartetu ProForma z Poznania.
Gintrowski po latach
Jeżeli chodzi o takiego „codziennego” Gintrowskiego, to pamiętam go kompletnie inaczej, niż jest postrzegany teraz. Był to faktycznie taki… prawicowiec z zasadami i ogniem w oczach, to było w nim widać, za to absolutnie nie odczułem, żeby był zdziadziały i leniwy, jak to się go czasami przedstawia. Był rzutki, bez wątpienia: jak się do czegoś zapalił, to nie było zmiłuj – siedział i pisał po nocach nuty aż do skutku. W rozmowach było czuć, że potrafi się zapalić do jakiegoś pomysłu.
W czasie, kiedy graliśmy razem, Gintrowski pisał muzykę do filmu Macieja Ślesickiego „21:37. Trzy minuty” i pamiętam, że opowiadał o tym właściwie przy każdej okazji. Że mu nie idzie, pomysłów mu brakuje, że ma jeszcze do skomponowania piętnaście minut materiału… A jednocześnie widać było, że on siedzi całym sobą w tym projekcie i jest nim zajęty w stu procentach, a zagranie jakiegoś koncertu to jest dla niego sprawa poboczna. Ciekawe też było, jak wspominał pisanie muzyki do Zmienników i strasznie pomstował na to, ile musiał łącznie jej stworzyć do całego serialu. Nie pamiętam dokładnie liczby, ale padały wtedy liczby rzędu kilkuset minut.
A jednocześnie był to domator, który po koncercie pędził jak najprędzej do żony i córek. O jego domu nasłuchałem się dużo i odniosłem wrażenie, że siedzenie w nim lubił najbardziej! Co nie zmienia faktu, że Gintrowski absolutnie nie kojarzy mi się z gościem, któremu nic się nie chce. Działał bardzo skrajnie, jak podchwycił jakiś pomysł, to momentalnie porywał wszystkich za sobą.
Gintrowski – pasjonat
Czasem opowiadał, jak szedł kiedyś do sklepu przebierać w ofercie, a potem kupował to, co tam znalazł, w Internecie za dwie trzecie ceny. Umiał oszczędzić, wyszukać coś w dobrej cenie i oczywiście tym się chwalił. Pamiętam historię z kupnem jego ostatniego samochodu: chodziło bodajże o auto wystawione na aukcję przez bank, nowa sztuka. Opowiadał z prawdziwą pasją, jak z żoną czekał przed monitorem i śledzili na stronie internetowej kolejne oferty. Tak czekali, czekali… i ostatecznie okazało się, że kupił ten samochód za trzy czwarte jego rynkowej wartości.
Pamiętam dyskusje, jakie Gintrowski prowadził z naszym akustykiem Mieszkiem na temat fotografii. Przerzucali się wzajemnie modelami aparatów, obiektywów, różnymi cyframi, wartościami czy cenami w sposób dla mnie niepojęty. I to były rozmowy na poziomie naprawdę fachowym, a jednocześnie prowadzone z dużym sercem i zaangażowaniem.
I żeby było ciekawiej, Przemek nie miał podobnego podejścia, jeżeli chodzi o muzykę i jej tworzenie. Tutaj podejście miał raczej konserwatywne: jeżeli już miał jakieś sprawdzone rozwiązanie w danej materii, to trzymał się go do samego końca. Byłem dość mocno zdziwiony, kiedy nagrywaliśmy „Kanapkę z Człowiekiem”. Gintrowski przyniósł do studia cały aranż w formacie MIDI… i to na Atari. Te wszystkie ślady w MIDI zostały zrzucone na komputer w studiu i cała sztuka polegała na tym, by podmienić te partie na muzykę graną przez żywych ludzi. Oczywiście, podłączyliśmy odpowiedni moduł, żeby to wszystko brzmiało sensownie, ale nie zapomnę swojej reakcji na ten, umówmy się, dość muzealny sprzęt. Spodziewałem się laptopa, a zobaczyłem paleoelektronikę. To Atari na tle sprzętów w studiu wyglądało komiczne, ale co by nie mówić – działało i sprawdziło się!
Podobnie sprawa się miała z podkładami podczas koncertów. Nic nie było robione za pomocą komputera, polegaliśmy na minidysku stacjonarnym – urządzenia dużego, starego, ale niezawodnego, używanego jeszcze w czasach płyty Odpowiedź. A umówmy się, już wtedy był to sprzęt wiekowy, bo dziesięć lat w technologii to jest wieczność. Ale skoro działało i nie przeszkadzało nikomu ze słuchających?
Początek grania
Jak doszło do naszej współpracy? Ogniwem łączącym był Jacek Pechman, który był w pewnym czasie menadżerem zarówno naszego zespołu, jak i Przemysława Gintrowskiego. A wszystko zaczęło się od zaproszenia nas na pierwszy festiwal „Nadzieja” w Kołobrzegu, w 2004 roku. To było pospolite ruszenie, wszyscy zrobili, ile tylko mogli, żeby ta impreza się odbyła, a pieniądze wzięły tylko firmy odpowiedzialne za nagłośnienie i scenę. Podejrzewam że Jacek czuł wobec nas dług wdzięczności właśnie z racji naszego zaangażowania w „Nadzieję” i zorganizował nam dwa koncerty w grudniu tego samego roku. Właśnie wtedy dotarło do nas, że moglibyśmy przekształcić nasze granie w coś poważniejszego. A to jeszcze nie były czasy pełnego Kwartetu ProForma, graliśmy we trójkę, wtedy jeszcze bez Wojtka Strzeleckiego i Marka Wawrzyniaka.
Tych koncertów było coraz więcej, prócz koncertów typowo poetyckich graliśmy też na imprezach z okazji n-tej rocznicy Solidarności, gdzie grało się tych „Murów” do oporu. Jednym z koncertów gdzie wówczas wystąpiliśmy była impreza „O aniołach innym razem” 17.04.2009 roku w Gdańsku, w Centrum Świętego Jana. Ten koncert miał być wielkim powrotem Gintrowskiego po latach przerwy, ale okazało się, że zabrakło akompaniatora dla niego. Adam Sztaba już z nim nie grał, a Michał Salamon wykruszył się z tej imprezy na tydzień lub dwa przed jej terminem. Wtedy Jacek Pechman do mnie zadzwonił i zapytał, czy nie byłbym w stanie zagrać tych trzech lub czterech piosenek, a miałem ten komfort, że to były utwory, które graliśmy z Przemkiem Lembiczem właściwie od początku naszego wspólnego występowania.
Zagraliśmy te kilka utworów bez żadnej elektroniki, czysty fortepian i gitara. Gintrowski dość wyraźnie pomylił się w „Autoportrecie Witkacego”, po prostu za wcześniej wszedł z wokalem, ale ja trochę na niego zaczekałem, w trakcie piosenki wzajemnie się „poszukaliśmy” i nie było większego problemu. Po występie, gdy schodziliśmy ze sceny, pięknie mi za to podziękował:
– Punkt za czujność!
I od tamtego momentu zaczęła się nasza współpraca. Ale więcej szczegółów zna sam Jacek Pechman, bo teraz nie jestem w stanie sobie przypomnieć, jak to do końca wyglądało: czy ten Gdańsk to miała być próba przed wspólnym graniem, czy dopiero tamten koncert ostatecznie przesądził o dalszym graniu.
Koncerty
Ile było tych koncertów? Ze wszystkich mam zachowane umowy może poza jednym, ale nie było ich więcej niż dwadzieścia. Te wyjazdy nie były częste, zwykle graliśmy raz na miesiąc lub dwa miesiące, czasem następowała dłuższa przerwa. Z koncertów, które wbiły mi się w pamięć, na pewno wymienię ten, w którym zagraliśmy… do kotleta. To była jakaś impreza solidarnościowa, bodajże pod Radomiem. Tak się zdarzyło, że my graliśmy koncert, a ludzie w tym czasie jedli, bo ktoś nie dograł momentu wniesienia talerzy na stoły. Do tego graliśmy na świeżym powietrzu, z tym że pod zadaszeniem. I to była nawet fajna „firmówka”, ale taki podkład muzyczny, jak nasz, był do tego wszystkiego… trochę niepasujący.
Utkwił mi także w pamięci występ na Placu Zamkowym, co by nie mówić, impreza czysto polityczna. Gramy Herberta, a potem na scenę wchodzi Jan Pietrzak ze swoim monologiem. Każdy pamięta, że sytuacja była wtedy dosyć gęsta, hasła „gdzie jest krzyż” i tym podobne. I do dzisiaj na Youtubie wisi film, jak Pietrzak podburza wypełniony po brzegi Plac Zamkowy. Wchodzę na scenę, zwijam klawisze po występie, a kilka tysięcy ludzi skanduje: HAŃ-BA! HAŃ-BA! Wystraszyłem się tej siły tłumu wtedy…
(https://www.youtube.com/watch?v=TKqLhDCkrgw)
Patrzyliśmy na to z naszym realizatorem Mieszkiem, a on z racji tego, że jest pół-Hindusem, ma trochę śniadą karnację. Tak spojrzeliśmy na siebie i Mieszko mówi: może ja już stąd pójdę… W sumie gdyby w takim tłumie znalazł się ktoś agresywny, któremu przeszkadzałaby ciemniejsza skóra… I teraz się z tego śmieję, ale wtedy to było duże przeżycie i tak naprawdę nikt nie spodziewał się, że po latach wszystko w naszym kraju pójdzie w takim, a nie innym kierunku.
A najciekawsze jest to, że sam Gintrowski w rozmowach ze mną nie poruszał politycznych tematów, ja też nie miałem takiej potrzeby. I podejrzewam, że on do końca raczej nie wiedział, jakie ja mam poglądy na takie czy inne sprawy. Może to lepiej, zostaliśmy na płaszczyźnie czysto zawodowej, muzycznej i nikt nie narzekał. Ale pamiętam, że dyskutowaliśmy kiedyś o rogalach marcińskich, specjalności Poznania. W mieście odbywa się corocznie konkurs pracowni cukierniczych na najlepsze rogale, w którym rywalizuje dużo cukierni, to wszystko oceniane jest przez różnych ekspertów z Izby Rzemieślniczej, a całą akcję od lat promuje „Gazeta Wyborcza”. I wystarczyło, gdy mówiąc o tych rogalach wspomniałem przy nim o „Wyborczej”, żeby Gintrowski od razu się zjeżył! Mam tylko cichą nadzieję, że być może gdyby dożył on do dzisiejszych czasów i zobaczył, jak to obecnie wygląda, może byłby nieco mniej nieprzejednany w tych kwestiach. Jeszcze kilka lat temu w działania prawicy angażowało się sporo ideowców, którzy potem odchodzili od tego ruchu, gdy widzieli, w jaką stronę to zmierza. Ale jakby zareagował sam Gintrowski, nie dowiemy się nigdy.
Chciało mu się czy nie?
Jeżeli chodzi o współpracę muzyczną, miałem sporo wolnej ręki, jeżeli chodzi o pianino. Oczywiście był naciska na poszczególne fragmenty i zagranie konkretnych melodii w danym utworze. Ale pozwoliłem sobie na kilka własnych dodatków i nigdy nie usłyszałem złego słowa na to, co wymyśliłem. Co do wpadek czy pomyłek, był jeden problem, który mocno utrudniał sprawę, czyli pokład. Leci automat perkusyjny i trudno zadziałać z nim w czasie rzeczywistym. Gintrowski miał coś takiego, że w razie wpadki cofał się w danym fragmencie i usiłował się poprawić.
Nasz Kwartet podczas występów z Kazikiem, często dzień w dzień, zdołał ustawić sobie taki „wewnętrzny zegarek”. Gdy kilka dni z rzędu ma jednakowy rozkład: rozłożenie sprzętu, próba, wejście na scenę, koncert, składanie – wykształca się pewien automatyzm działania, dotyczący także i samego grania. U Gintrowskiego tym „zegarkiem stabilizującym” podczas grania był podkład elektroniczny, ale czasem, z racji dużych odstępów czasowych między koncertami, miał z nim kłopoty. Przemek Lembicz w przypadku pomyłki w tekście po prostu leci dalej z piosenką, natomiast Gintrowski niepotrzebnie się cofał, usiłował poprawić i wtedy wychodził z rytmu, a wyrównanie następowało zwykle dopiero po linijce tekstu. Tego nie miał do końca opracowanego, a to są grepsy sceniczne, które przydają się w razie słabszego momentu.
Kiedy siedziałem na koncertach ze swoim sprzętem wyraźnie z tyłu, to siłą rzeczy trudno było o zobaczenie emocji u Gintrowskiego i ocenianie jego zaangażowania. Inaczej to wygląda z Kwartetem, gdzie siedzę bliżej przodu sceny, mam widok na cały zespół i jestem w stanie wszystko obserwować. Natomiast jeśli chodzi o interakcje na scenie, z Gintrowskim było tak, że miałem swój warsztat, którym się zajmowałem, ale mogłem nim sterować tylko w pewnym zakresie. Jeżeli w tle leciał automat, a Gintrowski nie zapanował nad tempem, to on miał problem, a nie ja. Brutalne, ale prawdziwe. Nie zawsze mogłem mu pomóc, ale starałem się, a jakże. A z samym podejściem do występów było różnie: czasem od razu po koncercie pakował się jak najszybciej i jechał do domu, a czasem powtarzał zadowolony „No, dzisiaj było dobrze” i widać było, że tym żyje. Ale z drugiej strony: przy takiej ilości koncertów, jakie on zagrał w swoim życiu, ten czy tamten – to nie miało jakiegoś wielkiego znaczenia. Inaczej jest, kiedy rozróżniasz trzydziesty występ od czterdziestego, a inaczej, gdy czterysta pięćdziesiąty od pięćsetnego.
Motoryzacja
Gintrowski za kierownicą… To było szaleństwo. Jego samochód miał potężną moc, to było bodajże jakieś Volvo SUV z naprawdę dużą liczbą koni mechanicznych. Jak sobie przypomnę, jak wyglądały z nim podróże… Wciskanie się, gdzie popadnie, wyprzedzanie w niebezpiecznych miejscach, epitety pod adresem innych kierowców… Przyznam się szczerze, zwyczajnie trochę bałem się z nim jeździć. Siedziałem z tyłu i po prostu powtarzałem sobie w myślach „dojedźmy wreszcie!”. Jeździł rozważnie, ale agresywnie, to bez wątpienia.
Pamiętam naszą trasę na koncert w Kadzidle na Kurpiowszczyźnie. Była zima i jechaliśmy przez coraz większe zwały śniegu. Jedziemy na Ostrołękę, Łomżę, suniemy tym poboczem i tak się zastanawiamy: kto nas właściwie tam chce? I okazało się, że to był koncert organizowany przez miejscowych fanów. W każdym razie wtedy ten jeden jedyny raz widziałem, że Gintrowski jedzie ostrożnie! Na pewno znał się na motoryzacji i pamiętam do dziś jego długie przemowy na temat tego, dlaczego zmienił auto i w czym nowe będzie lepsze od starego. Cóż, słuchałem i udawałem, że też się znam. I oczywiście był zawsze wierny Volvo, co nakłada mi się wyraźnie na jego podejście do tworzenia muzyki. Czyli stosowanie starych, sprawdzonych rozwiązań.
Kadzidło i dalsze rzeczy o koncertowaniu
Koncert w Kadzidle był o tyle specyficzny, że doszło tam do niedopatrzenia organizatora, które zmusiło nas do dużych zmian. A chodziło o to, że nie zapewniono nam przejściówki, dosłownie jednego kabla. I przez to zupełnie odpadł nam repertuar z płyty Odpowiedź, dlatego musieliśmy sztukować tym, co znaliśmy. „ZOMO Spokój Bies” – umiesz? Dobra, gramy”. „Gdy tak siedzimy”? Okej, dopisane, zagramy na próbie”. I tak dorobiliśmy na szybko cały przód koncertu rzeczami z Pamiątek i Raportu. Trochę musieliśmy wtedy kombinować, bo setlista była wtedy raczej niezmienna. Z zagraniem tytułowej „Odpowiedzi” nie było wtedy problemu, bo graliśmy ją wcześniej, tyle że z podkładem z płyty. Potem zagrałem utwory z „Trenu” tak, by zamarkować oczywiste braki w aranżacji, a na sam koniec poleciały utwory z „Kanapki z Człowiekiem”, z tym że w wersji klasycznej, na fortepian i gitarę. Ale koniec końców nie było źle, wszyscy byli zadowoleni. Zrobił się trochę koncert kombatancki, prosty w środkach, ale udany.
Na scenie
Lista utworów była bez większych szaleństw. Mieliśmy ustaloną setlistę maksymalną, którą potem dostosowywaliśmy do potrzeb organizatora i siłą rzeczy kilka kawałków zawsze z niej musiało wylecieć, a kilka było nie do usunięcia. Zaczynaliśmy, wiadomo, od „Modlitwy o Wschodzie Słońca”, potem kolejno utwory z „Odpowiedzi”, „Trenu”, „Kanapki z człowiekiem”, a na koniec „Powrót” i bisy. Raz graliśmy w Warszawie w Cytadeli i wtedy jeden, jedyny raz zagraliśmy „Karola Levittoux”, zresztą w miejscu znajdującym się na ulicy imienia tegoż. I wyszło nieźle, aczkolwiek trochę nam zabrakło czasu na dopieszczenie aranżacji, a przydałoby się wtedy zrobić coś na kształt wersji z „Kamieni”.
Te jego dłuższe przerwy w koncertowaniu wynikały w jakiejś mierze ze spraw zdrowotnych. Premiera albumu „Tren” opóźniła się właśnie przez to, że Gintrowski złamał nogę i trzeba było poczekać, aż dojdzie do pełni zdrowia. Ale myślę, że te przerwy nie musiały być takie długie, gdyby regularnie działał i miał co jakiś czas płytę na rynku, którą można by było promować przez koncerty. Przy nowym albumie menadżer zwyczajnie ma co sprzedać, a karta barda Solidarności nie zawsze działała. No i nie ma co ukrywać – Gintrowski się cenił, nie był tanim artystą. I w tych wysokich stawkach za koncert był jakiś złoty środek: z jednej strony ustalić taką kwotę za występ, by nie jeździć po Polsce i grać koncert raz na tydzień, tylko powiedzmy raz na miesiąc, a zarazem nie odstraszyć zupełnie organizatorów, by zupełnie przestali go zapraszać. Poza tym jak się jest legendą za życia… można sobie pozwolić na więcej.
Ta polityka…
Gitara służyła Gintrowskiemu w ostatnich latach zdecydowanie częściej jako podpórka niż faktyczny instrument, ale ona pełniła wtedy rolę swoistego rekwizytu. Jego wizerunek sceniczny był właśnie z nią kojarzony. Co miałby bez niej robić na scenie – siedzieć, stać? A tak to wszystko zgadzało się z tym obrazem barda, jaki słuchacze znali od lat. W piosenka z płyty „Odpowiedź” Gintrowski używał gitary oszczędnie, ale było ją słychać, natomiast w utworach z „Trenu” czy „Kanapki z człowiekiem”… po prostu była. Ale Modlitwę o wschodzie słońca graliśmy właśnie na gitarę i fortepian, czyli na czysto. Czy była jakakolwiek propozycja, żeby grać te utwory właśnie w aranżacji na gitarę i fortepian? Nie, pamiętajmy, że on siedział naprawdę długo nad swoim aranżem, rozbudowanym i głośnym, dlatego bardzo mu zależało na tym, żeby jego kompozycje wybrzmiewały tak, jak sobie to zaplanował.
Trochę mnie śmieszyło to, że Przemek plątał się z polityką podczas koncertów. I nie chodzi tylko o utwory w stylu 17 IX czy Guzików, ale na przykład zapowiedź w stylu:
– Jest taki jeden popularny polityk, któremu chciałbym zadedykować pewien utwór…
I wtedy graliśmy „Jaki miły i mądry facet”. Nigdy nie padło nazwisko, a i tak wiadomo było, że chodzi o Donalda Tuska. Koncerty zwykle były dość schematyczne, ale z tego schematu wyłamał się występ w Kołobrzegu podczas festiwalu Nadzieja. I nie chodzi tylko o dobór utworów, bo graliśmy wtedy głównie rzeczy z części „Trenu” poświęconej kulturze Grecji i Rzymu, ale też o tę nieszczęsną politykę. Występ był świeżo po opublikowaniu rządowego raportu dotyczącego katastrofy smoleńskiej: Gintrowski oczywiście musiał wtedy wygłosić taką przemowę, że siedzący w pierwszym rzędzie Bogdan Borusewicz po prostu oburzony wstał i wyszedł. Zrobiło się wtedy mocno niezręcznie, siedziałem za klawiszami i zwyczajnie nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Nie wspominam tego fajnie.
Czy Gintrowski miał poczucie humoru? Miał, chociaż nie wiem, czy na swój temat! Ale na pewno nie był ponurakiem albo kimś śmiertelnie podchodzącym do samego siebie. Opowiadał na przykład historię z czasu trasy Wojny Postu z Karnawałem, kiedy kategorycznie zażądał od organizatora wyściełanego krzesła, bo z racji swojej dość szczupłej postury zwyczajnie nie mógł wysiedzieć kolejnej godziny na zwykłym krześle. To nie był gość z gatunku tych, którzy mają muchy w nosie. Co nie zmienia faktu, że miał swoje zasady i konkretne podejście do tego, co stworzył. A zarazem był bardzo daleki od tego, by ludzie traktowali go jak pomnik.
Pamiętam, jak kiedyś opowiadał historię z koncertu, podczas którego grał piosenkę Karzeł. Gintrowski przygotowywał się do kulminacyjnego momentu, ale widział, że jakiś fotograf szykuje się do zrobienia zdjęcia i właśnie w tej najważniejszej chwili Przemka oślepił błysk flesza. „I ja się składam do tego Karła, aż tu nagle jak on mi nie jebnie po oczach!” – to zdanie mi utkwiło w pamięci.
Wspomnienia spisał: Michał Kaczmarczyk
Fot. Patrycja Kosela