Rozmowa z Grzegorzem Grunwaldem – wyróżnionym w konkursie „Pamiątki”

– Czym dla Ciebie jest twórczość Przemysława Gintrowskiego?

– Rola pieśniarza, którą przyjął Przemysław Gintrowski jest mi najbliższa. Twórczość pana Przemysława – a właściwie szerzej – jego działalność, której tworzenie muzyki było niezbywalną częścią to dla mnie bezkompromisowość, zaangażowanie i praca w duchu służby innym. To duch, który implikuje silne poczucie odpowiedzialności za to, co płynie ze sceny (bądź głośnika w odtwarzaczu) do odbiorców; duch, który nie pozwoli zapomnieć o szczerości i wiarygodności. Cóż bowiem wart jest bard, który nie jest wiarygodny? Pozwoliłem sobie w pierwszych słowach rozszerzyć pojęcie „twórczość” do bardziej obszernego „działalność” dlatego, że to drugie obejmuje także nagrywanie piosenek i koncerty, które – jak wiemy – często odbywały się potajemnie, nielegalnie, w realiach konspiracji. Możemy się domyślać, jak bardzo wyczerpujące i stresogenne były to doświadczenia, a jeśli jeszcze dodamy do tego ekspresję i charakterystyczny, gardłowy sposób śpiewania – widzimy człowieka, który w imię wyższych racji ignoruje ponoszone emocjonalne i zdrowotne koszty. Wyższe racje, o których tu mowa to poczucie wspólnoty z innymi przejawiające się w gotowości do służenia im – przenikliwym postrzeganiem, dyspozycyjnością, czy wreszcie talentem kompozytorskim i interpretatorskim mającym moc otwierania umysłów i serc.

– W konkursie zaśpiewałeś dwie piosenki Przemysława Gintrowskiego. Były to: 17 IX i Kataryniarz. Dlaczego akurat te piosenki?

– 17 IX do wiersza Zbigniewa Herberta wybrałem bynajmniej nie ze względu na tytuł, konotacje historyczne czy przedstawianą w wierszu bezbronność wobec znacznie silniejszego najeźdźcy. W tej piosence zauroczyła mnie puenta, która – w moim przeżywaniu – zupełnie niweluje wszelkie skojarzenia związane z datą zawartą w tytule i wyprowadza cały wiersz na szersze wody, jego istotą bowiem okazuje się być uczenie się „najtrudniejszego kunsztu odpuszczania win”, a więc wybaczanie. Być może Autor (ale to tylko moje przypuszczenia) celowo zestawił puentę z tym tragicznym dla Polski okresem, który miał swój początek 17.IX. 1939 r. żeby podkreślić wagę wybaczania jako jedynego sposobu na skuteczne wyjście z błędnego koła przemocy, nienawiści, zemsty? Nie wiem tego, ale myślę, że dzisiaj ludzkość najbardziej, wręcz organicznie potrzebuje umiejętności wybaczania, zaleczania ran, uzdrawiania krzywd. To dla mnie bardzo uniwersalny wiersz, odnosi się właściwie do każdego człowieka, i też do jednostki się sprowadza ta sugestia zawarta w ostatnim wersie – wybaczanie jako coś, co jest „do zrobienia” dla każdego z nas, w głębi serca.

Kataryniarz” do słów Jerzego Czecha zaś brzmi w moich uszach jak przypowieść o roli społecznej barda, figurze niemal archetypicznej, towarzyszącej ludziom od wieków („a ile mam lat – tego już nie pamiętam”) i w gruncie rzeczy niezmiennej mimo szalejących wichrów historii, która – przecież – kołem się toczy. Kataryniarz zdążył już bardzo dokładnie obejrzeć wszystkie szprychy owego koła, zna następstwa zdarzeń („i znowu zobaczę co nieraz widziałem”, „co powróci – znów przeminie”), ludzkie podłości i łajdactwa, na które przykładów w tekście jest mnóstwo, jednak dźwięk katarynki nie ustaje. Kataryniarz jest u celu – niczego już nie szuka i wciąż będzie robił to samo, w nieskończoność. Jest jak ostoja nadziei, dzwoneczek sumienia w opętanym żądzami, pędzącym ku zatraceniu świecie. Dopóki ten świat będzie się kręcił, dopóty będzie kręcić się korba katarynki – zawsze będzie potrzebny Brel, Kaczmarski, Gintrowski, Wysocki, Okudżawa… („Wiecznie moja trwa pielgrzymka”).

Istotną cechą tytułowego bohatera zdaje się być swoista „nietykalność”, którą niejako gwarantuje mu wywiązywanie się ze swej roli, bezpieczeństwo w rodzaju tego, które jest udziałem przysłowiowego błazna na dworze króla (zresztą ta analogia pojawia się w tekście – „Rzym płonie a błazen na lutni przygrywa”). Tak, jakby opiekuńcze duchy rozpinały parasol ochronny nad jego głową czuwając, by dźwięk katarynki rozlegał się nieprzerwanie.

– Masz jakąś szczególnie ulubioną piosenkę z repertuaru barda?

– Jeśli chodzi o piosenkę Przemysława Gintrowskiego dla mnie szczególną, to chyba nie „zgrzeszę” oryginalnością – to „Modlitwa o wschodzie słońca” do słów Natana Tenenbauma. Piosenka, która stała się credo pana Przemysława, zawsze zaczynał nią koncerty, zawsze będzie mi się z nim kojarzyć w pierwszej kolejności. Zapewne nie bez znaczenia jest to, że wydźwięk tekstu mocno splata się z moim odbiorem wiersza „17.IX”, o którym wspominałem wcześniej. To przecież prośba do Najwyższego o to, by w chwilach próby nie dać się „uwieść” nienawiści i pogardzie, prośba o pomoc w wybaczeniu, odpuszczeniu winowajcy (który w efekcie wybaczenia winowajcą być przestaje) – niezależnie od tego, jak twardy będzie „wyrok”, czyli jak wielką krzywdę przyjdzie wybaczać.

-Dziękuję za rozmowę. (jp)
Fot. Krzysztof Bagorski