Z Przemysławem Gintrowskim moje drogi przecięły się kilkakrotnie, choć nazwanie tej relacji znajomością byłoby nadużyciem. Osobiście spotkałem się z nim kilka razy, ale naprawdę i dłużej rozmawiałem raz, przy okazji pracy nad biografią Jacka Kaczmarskiego. Do dziś mogę być wdzięczny, że Pan Przemysław poczekał na mnie cierpliwie, ponieważ w erze „przedGPSowej” pobłądziłem trochę, nim znalazłem lokal w Wilanowie, do którego zaprosił mnie artysta. Także późniejszą autoryzację wspominam jak najlepiej – nie sprawiając żadnego problemu zaakceptował spisane przeze mnie wypowiedzi, mimo że w jednej czy dwóch znalazły się wulgaryzmy, co nie każdemu z moich rozmówców przypadło do gustu. Wiadomość o śmierci pieśniarza 20 października 2012 roku spadła na mnie nieoczekiwanie, ponieważ nie wiedziałem wcześniej o jego poważnej chorobie. Była to informacja bardzo przykra, mimo braku relacji osobistych – zmarł artysta, którego twórczość towarzyszyła mi przez całe dorosłe życie.

Gintrowski był dla mnie muzykiem komponującym i śpiewającym piosenki (pieśni) do słów Zbigniewa Herberta, Jacka Kaczmarskiego i Krzysztofa Marii Sieniawskiego. Nikt nigdy nie zbliżył się do poziomu, w jaki umuzycznił poezję Herberta Gintrowski, wiele wierszy Pana Cogito znam na pamięć właśnie dzięki tym interpretacjom. Krzysztofa Marię Sieniawskiego Gintrowski odkrył i przedstawił światu; jest wysoce prawdopodobne, że bez jego kompozycji autor Epitafium dla Sergiusza Jesienina byłby dziś całkiem zapomniany. Na współpracy korzystał też Kaczmarski – wiele jego piosenek trudno sobie wyobrazić bez kompozycji i wykonania Gintrowskiego. Nie zapominam o takich poetach, jak Leszek Szaruga, Marek Tercz, Lothar Herbst, Mieczysław Jastrun, czy wreszcie Jerzy Czech, ale myśl o nich pojawia się w dalszej kolejności. Odrębny rozdział to muzyka filmowa i kilka tytułów, które zyskiwały zainteresowanie nie tylko ze względu na tematykę, nazwisko reżysera, aktorów, ale może w pierwszym odruchu za sprawą kompozytora. Do takich przypadków należą na pewno: Ostatni prom, Matka Królów, czy serial Dorastanie.

Pierwszy raz ujrzałem i usłyszałem Przemysława Gintrowskiego na żywo w poznańskim klubie studenckim Cicibór w 1989 lub 1990 roku. Bardzo dobrze znałem już z podziemnych kaset Raport z oblężonego miasta i Pamiątki, także płytę Mury. Wystąpił z samą gitarą, śpiewał utwory z żelaznego repertuaru lat osiemdziesiątych, opatrując je komentarzami. Wtedy też pierwszy raz usłyszałem piosenki o Wielopolskim i Levitoux, które znalazły się później w programie Kamienie. Pamiętam szczególnie zapowiedź do Margrabiego Wielopolskiego; pieśniarz zadedykował ją Mieczysławowi Rakowskiemu, określając go mianem najinteligentniejszego komunistycznego premiera. Dla mnie pojęcie „inteligentny komunistyczny premier” było wówczas jaskrawym oksymoronem, z czasem zacząłem rozumieć nieco więcej.

Inny solowy recital, który zrobił na mnie ogromne wrażenie, odbył się w sali kina Olimpia, sądzę że w roku 1991. Gintrowski wystąpił wówczas w zupełnie innej konwencji – śpiewał, stojąc w słuchawkach za instrumentami klawiszowymi. Obok, na fortepianie, akompaniował mu młodziutki Piotr Rubik. Tak poznałem program Kamienie do słów Jerzego Czecha. Dla słuchaczy, którzy oczekiwali barda szarpiącego struny gitary był to na pewno zgrzyt estetyczny, mnie ta nowoczesność zachwyciła, do dziś cenię tę płytę i często jej słucham.

Były też oczywiście ważne i bardzo ważne koncerty z Jackiem Kaczmarskim i Zbigniewem Łapińskim. Mury w muzeum raju to Teatr Muzyczny w roku 1991, ogromna energia i wiązanka pieśni z czasów, kiedy jeszcze byłem za młody, żeby ich słuchać. W pamięć zapadła mi kolejka po autografy artystów pod publikacjami Pomatonu. Dziś sprzedaż i podpisywanie płyt po koncercie to norma, wówczas było to dla mnie novum (przynajmniej w tak zorganizowany sposób). Wojna postu z karnawałem w Eskulapie jesienią 1992 roku była doświadczeniem porażającym. Do dziś uważam ten program za najwybitniejsze wspólne osiągnięcie Tria. Dla mnie, polonisty, liczy się przede wszystkim intelektualna i poetycka wartość autorstwa Kaczmarskiego, ale wiem, że nie miałoby to takiej siły wyrazu, gdyby nie kompozycje i wykonawstwo Gintrowskiego i Łapińskiego. Wówczas myślałem o tych trzech artystach jako o zespole, którego dokonania są ważniejsze niż kariery indywidualne, dlatego później przez lata nie rozumiałem, nie godziłem się z faktem, że WPZK to ostatnie całościowe wspólne przedsięwzięcie.

Rozmowa, którą przeprowadziłem z Przemysławem Gintrowskim 14 stycznia 2007 roku miała dotyczyć przede wszystkim Jacka Kaczmarskiego. Często w takich sytuacjach głównym bohaterem staje się sam rozmówca i tak też było w tym przypadku. Dowiedziałem się między innymi, że już kilkuletni Przemysław sadzany był z plastikowym saksofonem między orkiestrą, akompaniującą zespołowi pieśni i tańca, w którym występowała jego mama. W liceum grał na gitarze elektrycznej w zespole bigbitowym, a fascynowała go w tym czasie muzyka The Rolling Stones, The Animals, Procol Harum, King Crimson, The Yardbirds, The Doors. Od początku 1981 roku nie pił alkoholu, dzięki czemu w stanie wojennym przez płot jednostki wojskowej wymieniał reglamentowaną wódkę na reglamentowaną benzynę do swojego malucha – przelicznik był prosty: za pół litra wódki dwadzieścia litrów benzyny. Sporo usłyszałem też o relacjach z Jackiem Kaczmarskim i Zbigniewem i Łapińskim – w pierwszym przypadku były to słowa pełne szacunku i głównie dobre wspomnienia, w drugim wręcz przeciwnie. To wtedy pierwszy (i tak dosłownie ostatni) raz usłyszałem, że nigdy nie było żadnego Tria, tylko ludzie tak sobie wymyślili. Poznałem też przepis na sos seczuański – skądinąd wiedziałem już, że Pan Przemysław jest smakoszem i kucharzenie z przyjaciółmi sprawia mu niekłamaną przyjemność.

Kilka miesięcy po tej rozmowie poczułem smak bezsilności, będąc blisko procesu wydawniczego płyty, która miała zawierać trzy kompozycje Przemysława Gintrowskiego do tekstów Jacka Kaczmarskiego. Grabaż z zespołem Strachy na Lachy przygotowywał płytę Autor, na którą miały wejść m.in. Walka Jakuba z aniołem, Autoportret Witkacego oraz A my nie chcemy uciekać stąd. W dwóch ostatnich utworach doszło do pewnych przesunięć kompozycyjnych, co w przypadku oficjalnej publikacji wymagało zgody kompozytora. Pan Przemysław postawił veto i zdania nie zmienił, mimo kilku rozmów z Grabażem oraz próśb wielu osób, próbujących życzliwie pośredniczyć między artystami. Płyta ostatecznie ukazała się bez tych dwóch piosenek, bywają one grane na koncertach i krążą nieoficjalnie w internecie, a Przemysław Gintrowski udowodnił swoją bezkompromisowość.

Powyższy przykład mógłby otwierać protokół rozbieżności i spraw, które czasem oddalały mnie od postaci tego znakomitego artysty. Konwencja, którą przyjąłem, nie przewiduje jednak takiej wielotorowości, dlatego jako puentę pozwolę sobie przywołać wypowiedź, którą usłyszałem pod koniec niezapomnianej dla mnie rozmowy, w niedzielne, styczniowe południe w warszawskim Wilanowie: „My z Jackiem urodziliśmy się po to, żeby śpiewać. Ja śpiewałem zawsze. Kiedy szedłem po klatce schodowej, to wszyscy wiedzieli, że idę, bo śpiewałem. Ten pogłos mnie kręcił.” Kiedy to mówił, Pan Przemysław rozpromienił się i uśmiechnął naprawdę szczerze.

Krzysztof Gajda