12 grudnia 1981 roku, w koncercie zatytułowanym „Niechciane teksty PRL” w poznańskim Klubie Medyka „Eskulap” wystąpili wspólnie tacy artyści jak: Małgorzata Bratek, Andrzej Garczarek, Stanisław Klawe, Marek Grechuta, Andrzej Poniedzielski, Maciej Zembaty, Leszek Wójtowicz, Grzegorz Tomczak i oczywiście Przemysław Gintrowski razem Zbigniewem Łapińskim. Trzeci, z zaplanowanych tego dnia koncertów, zakończył się późnym wieczorem. W niedzielę zaplanowane były kolejne koncerty do których nie doszło, bo generał Wojciech Jaruzelski wraz z grupą bliskich sobie wojskowych dowódców i PZPRowskich dygnitarzy postanowił rozprawić się z solidarnościową rewolucją, wprowadzając bezprawnie na obszarze całego kraju stan wojenny. Tę noc dobrze zapamiętał Przemysław Gintrowski.

– 12 grudnia 1981 roku byłem w Poznaniu. Koncert kończy się po godzinie 22. Szybko wracam do hotelu, na jutro zaplanowana jest powtórka koncertu, biorę prysznic i przed oddaniem się w ramiona Morfeusza wykonuję telefon do Warszawy, do domu i ups – nie działa, nie zwróciło to mojej uwagi, takie rzeczy się zdarzały…Leżakowanie do rana. Rano budzi mnie łomotanie do drzwi, otwieram, wpada do pokoju organizator koncertów i mówi – „wojna, włącz telewizor” – włączyłem i zobaczyłem, co? – wszyscy wiecie. Oczywistym było, że wieczorny koncert się nie odbędzie. Organizator mówi – „Przemek uciekaj”, wtedy nie wiedzieliśmy, że WRONA ludzi związanych z kulturą nie będzie ruszała, że w swoich planach miała dla nich wyznaczoną „rolę”, ha, ha – nie udało się, bo nie przewidzieli tak spójnej postawy tej grupy społecznej – w kilka dni potem bojkot mediów, teatrów i scen stał się faktem a WRONA klopsa posiadła. Zatem uciekam. Biorę do łapy plecak, gitarę i udaję się na dworzec w Poznaniu, a tu niespodzianka – pociągi nie kursują, no tak, ale jeden musi przejechać, bo przecież nie zależy to od Jaruzela. Berlin – Moskwa, ten jedzie (ku przemyśleniom i przestrodze, na czasy dzisiejsze) i po godzinach paru przyjechał, pakuję się do niego z dziesiątkami innych ludzi, ścisk okrutny, nastoje buńczuczne, my wam pokażemy, śmiechy i itp… Miny nam rzedną, gdy w godzinach wieczornych dojeżdżamy do Warszawy – przez okna pociągu widać Ursus – czołgi, transportery opancerzone, płonące koksowniki i żołnierzy w polskich mundurach, pojawił się w nas ból i strach. Warszawa Centralna – widok prawie ten sam, tylko czołgów nie było. Na parkingu zaparkowana moja hulajnoga stoi (fiat 126p), wsiadam, na szczęście odpala (mróz był siarczysty), jadę na Mokotów, to co widzę przez okna przygnębia mnie coraz bardziej (we łbie tłucze mi się ciągle ten polski mundur, nijak pojąć tego nie mogę) i jadę coraz wolniej, dojeżdżam do domu. W rogu pokoju flaszki gorzałki się piętrzą, parę lat wcześniej podjąłem decyzję o abstynencji (o tak na przekór, większość pije – to ja nie będę), wódkę – która była na kartki – kupowałem, bo jak nie kupić czegoś, co było reglamentowane. Tego wieczoru się napiłem – wspominał artysta, dodając jednocześnie, że „stan wojenny był nieuczciwy – był chęcią zachowania władzy za wszelką cenę, ale jednocześnie, wbrew intencjom wprowadzających go, okazał się gwoździem do trumny komunizmu w Polsce. Moja sytuacja była dość komfortowa, miast dusić bezradność i wściekłość w sobie, miałem możliwość wyśpiewania tego publicznie.” I śpiewał, ku pokrzepieniu naszych serc, na prywatnych koncertach w domowych salonach, garażach, kościołach, wszędzie tam gdzie była tylko możliwość. I będąc głosem narodu nie bał się stworzyć z wiersza Lothara Herbsta pokoleniowego manifestu o tym, że:

Za rozbijanie naszych domowych drzwi,
Za bicie po twarzy, zakuwanie w kajdanki,
Krzyk dzieci, płacz matek i żon
Nie będzie przebaczenia.
Za zamykanie do więzień, znęcanie w celach,
Niesprawiedliwe wyroki,
krzyki, wrzaski i wyzwiska,
Nie będzie przebaczenia.
Za zmiażdżone czołgiem bramy fabryk i kopalń,
Atakowanie ich z ziemi i powietrza,
Za strzały oddane do bezbronnych ludzi
Nie będzie przebaczenia.
Za krew i rany,
za ból i łzy,
Za kłamstwa i oszczerstwa
Za gniew i brak nadziei
Nie będzie, nie będzie przebaczenia.
I za Polskę więzienną,
Za zniszczenie sierpniowych idei,
Za naszą nędzę i brak wiary,
Za współudział w tej zbrodni
Nie będzie, nie będzie przebaczenia.
a krew i rany, za ból i łzy,
Za kłamstwa i oszczerstwa
Za gniew i brak nadziei
Nie będzie, nie będzie przebaczenia.
I za Polskę więzienną,
Za zniszczenie sierpniowych idei,
Za naszą nędzę i brak wiary,
Za współudział w tej zbrodni
Nie będzie, nie będzie przebaczenia.

Wielu pieśniarzy musiało opierać się szykanom Służby Bezpieczeństwa i szalejącej komunistycznej cenzurze. Sam Gintrowski za to, że na świnoujskiej Famie w 1983 roku zaśpiewał zakazane przez cenzurę piosenki: „Autoportret Witkacego” do słów Jacka Kaczmarskiego i „17 IX” ( sł. Zbigniew Herbert) otrzymał zakaz koncertowania w ówczesnym województwie szczecińskim. Bard nie bardzo się takimi zakazami przejmował.

– Śpiewałem to, co uważałem za słuszne i moralne. Swoje śpiewanie traktowałem bardzo osobiście. A jednocześnie utożsamiałem się z widzami. Czułem się tak samo jak oni upokorzony i upodlony. Myślę, że wtedy najważniejsze było to, iż przez półtorej godziny trwania koncertu mogliśmy poczuć się godniej – tak tłumaczył swoją artystyczną postawę, dodając, że stan wojenny paradoksalnie miał też swoje dobre strony. – Wyłączono telefony, żeby nas przestraszyć, żeby utrudnić nam porozumiewanie się. I wydawać by się mogło, że kontakty między tymi ludźmi powinny się rozluźnić. Tymczasem stało się odwrotnie, stan wojenny oddziałał bardzo integrująco. Spotykaliśmy się w różnych mieszkaniach, nie umawiając się wcześniej i przegadywaliśmy z przyjaciółmi całe noce, ponieważ obowiązywała godzina milicyjna i można było wyjść do domu dopiero o piątej nad ranem. Ludzie, którzy przychodzili wówczas na moje koncerty, odbywające się w Muzeum Archidiecezji w Warszawie, pytali mnie czy się nie boję. Odpowiadałem im, że wręcz przeciwnie. Byłem wówczas w komfortowej sytuacji psychicznej. Śpiewając, krytykując władzę i wszystko co działo się wokół, przeżywałem pewnego rodzaju katharsis. Z jednej strony był to więc dla mnie czas pogardy, ale z drugiej strony czułem się potrzebny. Nikt i nic nie wróci atmosfery tamtych koncertów. Były jedyne i niepowtarzalne. Czułem jedność ze słuchaczami. Często po koncertach Gintrowski rozdając autografy pisał ludziom na karteczkach kilka słów pocieszenia w stylu: „Da Bóg to tę wojnę wygramy.” I wygraliśmy…

O rodzimej piosence tzw. zaangażowanej napisano już tyle artykułów, że można odnieść wrażenie, iż temat został właściwie wyczerpany. A mimo wszystko, wspominając czas stanu wojennego warto wciąż pamiętać o tej niezwykłej roli „piosenki z tekstem”. Jacek Kaczmarski, niekwestionowana legenda wśród polskich bardów i przyjaciel Przemysława Gintrowskiego powiedział kiedyś, że „człowiek jest jedynym zwierzęciem zdolnym do stworzenia tak przedziwnego zjawiska: ani tego zjeść, ani się tym ogrzać, a jednak czasem tylko dzięki temu można przetrwać.” Te słowa znakomicie oddają wartość śpiewanego słowa w stanie wojennym, kiedy Polacy zostali zmuszeni do życia w „drugim obiegu”. Piosenka znowu stała się instrumentem już nie tylko kultury niezależnej, ale orężem do walki z komuną. Orężem, dzięki któremu w szarej rzeczywistości komunistycznego rezimu podtrzymywany był duch „Solidarności”. Któż z nas nie słuchał wówczas, przegrywanych w domowych warunkach z kasety na kasetę, piosenek Jacka Kaczmarskiego, który „śpiewał, że czas, by runął mur” i że „partia trzyma się na pałach”; Przemysława Gintrowskiego ( „Gdy tak siedzimy nad bimbrem/Ojczyzna nam umiera/Gniją w celach koledzy/Wolno się kręci powielacz/Drukujemy ulotki/ O tym, że jeszcze żyjemy); Jana Krzysztofa Kelusa (Tylko honor jest Wasz, solidarni, bryła węgla za polskie sumienie?/ Wam już czas, wyjeżdżajcie z kopalni/ wolna Polsko, zepchnięta pod ziemię!/; Jacka Kleyffa, Leszka Wójtowicza (Chcę tylko domu w twoich granicach/ Bez lokatorów stukających w ściany); Jana Pietrzaka (Niepodległe kwiaty/niezniszczalny krzyź/Huczą gabinety i imperium drży/Szydzi z generałów, nie lęka się wojska/ nielegalny naród,zakazana Polska!); Trzeciego Oddechu Kaczuchy, Podziemnego Teatru Domowego, Stefana Brzozy, Andrzeja Garczarka (Przyjaciół nikt nie będzie mi wybierał /wrogów poszukam sobie sam /dlaczego kurwa mać bez przerwy poucza ktoś /w co wierzyć mam);Antoniny Krzysztoń, Zbigniewa Książka, Macieja Pietrzyka (Wierzę bowiem w sierpień ’80/ Co – strzeżony – pozostanie na zawsze/Jak solidny dokerski nit/Jak ten wiersz, co powiada, że jeśli/ Są w ojczyźnie rachunki krzywd/To ich obca dłoń nie przekreśli/ Są w ojczyźnie rachunki krzywd/ Ale obca dłoń nie przekreśli);Małgorzaty Bratek czy Nataszy Czarmińskiej (Obudźmy się ze snu lęku/ Powstańmy z pogardy kłamstwa, hańby/ Już blisko dzień) albo Tadeusza Sikory (Cóż mi po wszystkich słońcach tego świata/ Jeżeli światło zaciemnia mi kratę/ Cóż mi po wszystkich urokach tej ziemi/Jeśli mi serce pchnięto do podziemi)

Szukając jakiejś mądrej puenty na zakończenie mojego artykułu przypomniałem sobie, jak Przemysław Gintrowski opisał jedno z spotkań ze swoim „tekściarzem” czyli Zbigniewem Herbertem. – Po którejś demonstracji pierwszo- czy trzeciomajowej Pan Zbigniew powiedział mi: „No i co, panie Przemysławie, znowu się pan chuliganił na ulicach”. Przytaknąłem, a on stwierdził: „Szkoda was, młodych, na to. Wszyscy musimy czekać. Tu nie wytrzyma materia. Ona pierwsza odmówi współpracy”. Miał, oczywiście, rację, że musimy czekać. Wszyscy musieliśmy czekać, bo to co było, nie mogło już długo funkcjonować. Ale jakże nudne i bezbarwne byłoby to nasze czekanie, gdyby nie piosenka, tak niezłomna i nie zwyciężona, podziemna…

Jacek Pechman

Opis zdjęć:

Fot. 1: Plakat zapraszający na koncert w poznańskim klubie Eskulap, grudzień 1981 (z archiwum autora)
Fot. 2: Wpis Przemysława Gintrowskiego (z archiwum autora)
Fot. 3: Przemysław Gintrowski, fot. Janusz Halczewski (z archiwum autora)